piątek, 21 lutego 2025

Bullet for My Valentine w Gliwicach

 

Chyba jeszcze nie do końca zdziadziałem, skoro ani sekundy się nie zastanawiałem, gdy padła propozycja udziału w koncercie zespołu spod znaku metalcore. Bez zbędnych pytań przywdziałem czarne szaty, zwieńczyłem je glanami i niewiele później stałem już z Januszem w ogromnej kolejce do wejścia na małą Arenę w Gliwicach. Widać, że koncert sold out
Gdy w końcu dotarliśmy na widownię, na scenie srogą rozgrzewkę organizował już support w postaci szwedzkiego metalbandu Orbit Culture. Niestety, gdy publiczność już nieźle się rozkręciła, zaczęła się długa przerwa techniczna na zmianę instrumentów i scenicznej dekoracji. W końcu doczekaliśmy się jednak Bullet For My Valentine, którzy rozpoczęli z charakterystycznym, urywającym głowy uderzeniem z pełnym impetem po kilku delikatnych taktach wstępu. Rozpoczęło się szaleństwo, a Janusz z lekką obawą spojrzał pytająco, czy aby nie jesteśmy za blisko epicentrum wydarzeń, które boleśnie można zapamiętać na długo.
Historia zespołu jest doprawdy ciekawa, z czego nawet sam jeszcze chwilę temu tak naprawdę nie zdawałem sobie sprawy. Zespół powstał w Walii i początkowo nosił nazwę Jeff Killed John. W 2003 roku jednak wydali EP zatytułowane Bullet for My Valentine i odtąd tak też zaczął się nazywać band, który powoli piął się po szczeblach kariery - w szczególności w rodzimej Wielkiej Brytanii. Album The Poison z 2005, którego 20-lecie świętowaliśmy tego wieczoru, sprzedał się w nakładzie ponad miliona kopii na całym świecie zyskując na rynku brytyjskim status złotej płyty. Od tego krążka rozpoczęło się również charakterystyczne, niepowtarzalne wręcz brzmienie zespołu i jego unikatowe podejście do komponowania utworów z jakże niecodziennym, imponującym łupnięciem. Wspomnieć warto jeszcze, że to także z tej płyty pochodzi bodaj najbardziej znany utwór i czwarty singiel Tears Don’t Fall.
Skoro już wspominamy o fenomentalnym Tears Don’t Fall, to zabrzmiało ono i dziś. Dość ciekawe było ono zaaranżowane, ponieważ wpierw niemal akustycznie rozpoczął Matthew „Matt” Tuck, jednak chwilę później tradycyjnym uderzeniem wróciliśmy do pełnoprawnej, srogiej wersji utworu. Aj, przyznać się muszę, że strasznie kusiło mnie ruszyć w pogo... Tłum, być może na szczęście, skutecznie uniemożliwiał jakiekolwiek posunięcie poza ruchami rąk i ewentualnym delikatnym podskakiwaniem. 
Potwornie było to głośne wydarzenie. Trzeba jednak przyznać, że nagłośnienie było perfekcyjne. Bawiliśmy się świetnie słysząc każdy instrument jak trzeba, a i wokal był doskonale dostosowany poziomem głośności i... doborem mikrofonu do niełatwego w oddaniu chciałoby się powiedzieć darcia ryja. Całości dopełniało znakomite, nieprzesadne i nie walące po oczach oświetlenie sceniczne wraz z tematycznymi wizualizacjami i krótkimi filmami, które pojawiały się stale na nietypowym ekranie w kształcie wyjątkowo wychudzonej czaszki. Dawno się tak dobrze nie bawiliśmy - do tego stopnia, żeby przez chwilę zupełnie niczym się nie przejmować. Czyli nie wszystek jeszczem zdziadział? 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)