poniedziałek, 27 grudnia 2010

Muzycznie

Kończy się rok, nadchodzi więc czas różnych remanentów,  podsumowań, rozrachunków i innych form podliczenia całorocznej działalności. Sam też postanowiłem, że coś podliczę a chyba najciekawszym obiektem będzie moja pasja, czyli muzyka. Większość wie, że z muzyką nie rozstaję się na krok mając zawsze przynajmniej w głowie coś muzykalnego. Warto by wiec po tym roku spojrzeć czego słuchałem, co mnie inspirowało. Rok był niesamowicie bogaty, wyszło wiele świetnych płyt, a wśród nich też moich już ulubieńców. Wiele też postaci odkryłem misternie wybierając pojedynczych ciekawszych wykonawców, którzy czasem okazali się mieć jeden przebój, a czasem kilka świetnych albumów. Pozwalałem się też zarażać muzycznymi pasjami znajomych, którzy wiele wnieśli w moją playlistę i zdecydowanie ubogacili ją o kilka mocnych punktów. Ale koniec tego opisywania, zerknijmy na nieco bardziej graficzną wersję tego, czego słuchałem ostatnimi czasy, a co skrupulatnie notowało konto na lastfm:









Make your own dynamic tag cloud

sobota, 18 grudnia 2010

Będziesz Marznąć Kolarzu

Kolejna Bytomska Masa Krytyczna, której skrót BMK można zrozumieć na swój specyficzny i analogiczny do pogody sposób. Słupki rtęci chciałoby się powiedzieć przymarzały do skali gdzieś na poziomie dziesiątej kreski poniżej zera, a prognozy zapowiadały, że będzie jeszcze zimniej, więc przedsięwziąłem tym razem radykalniejsze środki zimno zapobiegawcze. Plan był prosty - wyjechać z domu i już w miarę się nie zatrzymywać, żeby tylko nie zacząć zamarzać, co oczywiście jak zwykle się nie udało. Podjechałem do Kubusha po wyświetlacz jednocześnie oddając mu jego płytowe skarby i niemal od razu ruszyłem na spotkanie z Naxem. Niestety tym razem przyszło mi jednak jechać samemu bynajmniej do Bytomia, co wcale nie było radosną wieścią. Ale rowerzyści muszą być dzielni, co nie? Byłem dzielny, zaciągnąłem kominiarkę na twarz i starałem się całą drogę raźno jechać naprzód wzbudzając przy tym spore zamieszanie i co chwila słysząc za plecami teksty w stylu "patrz, rowerzysta". Niestety polska mentalność wciąż jest na tym poziomie, że mniej zdziwi nas pijany polityk, kolejne afery itd itp. To dziwne, że nawet w sąsiednich państwach, o Skandynawii nawet nie wspominając, jest zupełnie odwrotnie. Rowerzysta jest czymś normalnym, a afery nie. 
Na miejsce dotarłem miej więcej zgodnie z planem, czyli na dziesięć minut przed rozpoczęciem. Przywitałem się z zacnym rowerowym gronem i przystąpiłem do montażu wyświetlacza widmowego na kole. W tym czasie dojechał też Nax i niestety na tym kończyła się lista znajomych, z którymi planowałem wracać. Pod sceną chodził znany już bytomski Świetlik, oraz organizator - Mikołaj, który rozdawał cukierki i witał wszystkich. Przybyła też śląska telewizja TVS, fotoreporterzy i sam prezydent Bytomia, co znów podniosło prestiż Bytomskiego happeningu. Trasa obejmowała główne ulice, ze względu na warunki drogowe i przyznam, że bardzo mi się podobała. Niestety zabrakło policji, która przy połączonych siłach pogody i bezmyślności miała pełne ręce roboty.
Na koniec zafundowano nam ciepłą herbatkę, pizzę, kilka osób otrzymało masowe kalendarze. Gdy towarzystwo powoli się rozjeżdżało w swoje strony, zebraliśmy się i my w koszmarną drogę powrotną. Przymarzająca broda i lód na twarzach był najmniejszym zmartwieniem. Mój rower zaczął wydobywać z siebie niepokojące dźwięki, jedna lampka z akumulatorami odmówiła współpracy, a droga wydawała się tym razem niemiłosiernie długa i niemal ciągle pod górkę. Ale daliśmy radę zajechać do Kubusha, gdzie odbył się nasz ekskluzywny after, ale to już zupełnie inna historia...

Kilka zdjęć w bytomskiej galerii tutaj

niedziela, 12 grudnia 2010

Teatr A - Peregrynacje

Kolejna premiera w tym roku. Kolejny spektakl, na którym dane mi jest być, zadumać się choć na chwilę, mimo, że łatwo nie było. Sypiący się z nieba śnieg, zimno i przenikliwy wiatr zapewne daleko wykraczał poza wyobrażenia i planowaną scenografię twórców widowiska.

piątek, 10 grudnia 2010

Masa śniegu i radości

Drugi piątek miesiąca oznacza nic innego, jak tylko Zabrzańską Masę Krytyczną. Umówiony więc z Jankiem ruszyliśmy przez śniegi do Kubusha, by stamtąd jechać już na docelowe miejsce - pl. Wolności. Mimo całodniowych opadów droga była w bardzo dobrym stanie, a nasze opony ślizgały się raczej minimalnie. U Kubusha dostał mi się zaszczyt wypróbowania w akcji jego wyświetlacza widmowego na koło.

Lekko poruszone, ale ważne, że działa ;)
Zamontowaliśmy więc ów urządzenie i pokierowaliśmy się na pl. Wolności z nadzieją, że nie będziemy jedynymi uczestnikami piątej Masy w Zabrzu. Na szczęście mieszkańcy Zabrza i Gliwic nie zawiedli i ostatecznie zebrało się nas osiem osób i w takim właśnie gronie ruszyliśmy pod eskortą policji w trasę. Czarne drogi, uśmiechnięte buzie i znakomita atmosfera - tak w skrócie można opisać przejazd. Mimo obaw nie było najmniejszego upadku czy niekontrolowanego poślizgu, co nas bardzo cieszyło. Oczywiście w tak skromnym gronie można było zaraz po przejeździe przenieść naszą miłą atmosferę do jakiegoś lokalu, a wybór padł na pobliski pod szyldem egzotycznego ptaka z wielkim i kolorowym dziobem. Tam herbatka i kto co lubi, świetna atmosfera. Cóż dużo pisać - trzeba po prostu było być ;) Więc co, widzimy się za w nowym roku?

Elita rowerowa za chwilę ruszy :)

piątek, 3 grudnia 2010

Best GMK ever

To była moja najlepsza Masa. Dlaczego? Zacznijmy więc opowiadanie i to wcale nie w stylu "dawno, dawno temu...", bo nie tak dawno i nie byle gdzie spadł śnieg, który tradycyjnie wszystkich zaskoczył. No może prawie wszystkich, wszak spece od pogody trąbili jak hejnalista z Wierzy Mariackiej, że będzie śnieg, zimno i w ogóle pogoda jakiej należałoby się w grudniu spodziewać.
Mając w pamięci ostatnią GMK, na której było około 18 stopni na plusie ubierałem narciarskie wdzianko wybierając się drugi raz w tym tygodniu na bika w śniegu. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak miny przechodniów mówiły mi coś nieco innego. Janek już czekał, więc starałem się sprężyć, zwłaszcza, że chwilę później mieliśmy się zameldować u Kubusha. A gdzie człowiek się śpieszy, tam lód się cieszy i szyderczo uśmiecha swoimi lodowatymi ząbkami, które bynajmniej nie gryzą, a połykają w całości. Pierwszy zakręt i pierwsza gleba szybko utwierdziły mnie w przekonaniu, że rower utracił jedną z elementarnych funkcji skręcania w wybranym przeze mnie kierunku w sposób co najmniej przewidywalny. Wstałem rechocząc pod nosem z własnego upadku i poprawiwszy przyłbicę pojechałem dalej. Na głównych drogach niestety już nie było takich atrakcji, więc spokojnie dotarliśmy do centrum, bym tam ponownie mógł uwielbić bliższym kontaktem ukochany asfalt skuty lodem i to niemal dosłownie u drzwi Kubusha. Teraz już w trójkę udaliśmy się na pl. Wolności, by tam dołączył do nas świetliście nam jasny Nax i jego niezawodne świecidełka. Tak skompletowani pod przewodnictwem najświetniejszego obraliśmy najprostszą drogę w stronę pl. Krakowskiego w sąsiednim grodzie nad Kłodnicą. 

Świąteczny wystrój roweru - Run Rudolf, run!
Na miejsce ustawki dotarliśmy "w sam raz", by przywitać się z pokaźnym już gronem zapalonych rowerzystów, których wciąż jeszcze przybywało. Pozytywna, przedświąteczna atmosfera stworzona przez czerwone czapeczki mikołajów i ciepłe pogaduchy zagrzewała nas do nadchodzącego starcia ze śniegiem, ulicami i kierowcami bardziej zaawansowanych technologicznie od rowerów blaszaków. Zebrało się nas podobno ni mniej, ni więcej, trzydzieści osób na sześćdziesięciu kółkach z dwiema kolumnami napędzanymi muzyką na licencji Creative Commons. I pojechali, mniej lub bardziej z poślizgiem, a wśród nich i ja. Oszołomieni kierowcy i przechodnie reagowali spontanicznym machaniem i używaniem klaksonów by wyrazić swój podziw dla naszej heroicznej postawy prorowerowej z tak świątecznym oddźwiękiem. A my z uśmiechami na twarzach odwdzięczaliśmy się również machaniem, oraz dźwiękami naszych dzwonków. Tym razem jednak trasa nieco się zmieniła i celem nie był powrót do punktu wyjścia, ale nawiedzenie szkoły nr. 16, która ugościła nas użyczając świetlicy i kuchni. Bigos, ciepła herbata, pączki, drożdżówki, paluszki a nawet dietetyczna marchewka przerosły najśmielsze oczekiwania. Przyszło nam podsumować kolejny okrągły rok na kołach naszych rowerów w Gliwicach i snuć już plany na przyszły rok. Świnka - skarbonka też nie czuła się poszkodowana, co rokuje pozytywnie na kolejne tego typu spotkania.

Rowerowi zapaleńcy w komplecie :)
Gdy już wszyscy się wygrzaliśmy postanowiliśmy przenieść naszą rodzinną atmosferę na Rynek, którego nieoficjalne otwarcie miało się dziś odbyć, o czym doniósł nam okoliczny wywiad. Zrobiliśmy więc popłoch na mieście jadąc tym razem piętnastoosobowym peletonem przez miasto z zabójczą jak na te warunki prędkością. Osaczyliśmy rynek sprawiając nie lada atrakcję i zamieszanie. Obdarowano nas różnymi gadgetami promującymi postać p. Frankiewicza, z których najbardziej spodobała mi się piłeczka, która odstresowuje, gdy się ją gniecie. Oczywiście zawsze można ją oddać kotu czy pieskowi, a ten z pewnością również się ucieszy, a ostatecznie zwrócić nadawcy, do czego jednak nie zachęcam, wszak są inne metody zdobywania przychylności władz. 
Ekipa z Zabrza postanowiła z racji śpieszności Kubusha do domu powziąć odwrót na z góry upatrzone pozycje, tak więc ruszyliśmy w drogę powrotną wspominając już minioną Masę i ciesząc się niemal jak małe dzieci, że tak fantastycznie było i jeszcze nadal jest jechać w śniegu rowerem. W centrum rozdzieliliśmy się i każdy udał się w swoją stronę, podobnie i ja z Jankiem. Prócz lekkiego już zmęczenia nic nas nie zniechęcało, wszak okoliczności przyrody, czyli piękna polska zima były znakomitą scenografią do powrotu do ciepłych domów.
Tak minął ten wspaniały piątek ze wspaniałymi ludźmi i wspaniałym sportem/hobby/środkiem transportu jakim jest rower, który jak widać jednoczy ludzi. Dziękuję wszystkim, którzy byli i którzy nam kibicowali. Dziękuje też czytelnikom, za cierpliwość, której mam nadzieję nie nadużyłem każąc czekać na wpis całą dobę. Do zobaczenia znów, na trasie, na biku :) 

czwartek, 2 grudnia 2010

Rowerem w śnieg

Choć zima "zaskoczyła" nas już kilka dni temu, to dopiero dziś nadarzyła się okazja, by wybrać się na rower. I możecie wierzyć, lub nie, lecz jest logika w tym szaleństwie. Pierwsze to to, że wcale nie trzeba ubrać się w cebulkę nadymkę, by wyglądać okrąglutko jak popularne właśnie teraz bałwany. Ja pod kurtką miałem tylko krótki rękaw. Do tego nieprzewiewne spodnie, ciepły szalik i już można śmigać. 
A co daje taka jazda? Samą radość, głównie dlatego, że można bez obaw jeździć jak w trudnym i błotnistym terenie latem, z tym że zamiast błota mamy śnieg i nic właściwie się nie brudzi. Dodatkową atrakcją jest to, że jest niesamowicie ślisko i czasem trzeba nieźle się namęczyć żeby w ogóle ruszyć z miejsca. 
Zapewniam, że ja dziś przez tych ledwie kilkanaście kilometrów miałem niesamowity ubaw i nie raz byłem blisko upadku, który w takich warunkach jest dość łagodny w porównaniu do spektakularnej gleby w błoto. Jedną nawet zaliczyłem, w dodatku na asfalcie, który jednak pokrywała zacna ilość idealnie wyślizganego lodu. Oczywiście z uśmiechem na ustach i bez mrugnięcia okiem od razu wygrzebałem się z zaspy, w której wylądowałem i pojechałem dalej. A od strony sukcesów za to udało mi się wjechać na kładkę, co w normalnych warunkach nie jest sprawą taką prostą, bo wymaga utrzymania równowagi, a tu jeszcze ślisko i śnieg. 
Jestem z siebie dumny, że wybrałem się dziś na rower z czysto rekreacyjnych powodów i wcale nie czuję się jakimś idiotą, który nie miał co dziś robić. Wręcz przeciwnie, czuję się częścią elity rowerzystów, którym śnieg nie straszny, a czasem wręcz przyjazny. Bo ważniejsza od pogody jest radość, jaką czerpiemy z jazdy na rowerze.