Niedzielne, leniwe popołudnie? O nie! Miałem dziś spotkać się ze znajomym w jego mieście - Tychach. Jak to zwykle w takiej sytuacji opcja PKP pasowała jak pięść do nosa, bo kreator połączeń na stronie przewoźnika sugerował zabranie poduszki, żeby kimnąć w oczekiwaniu na przesiadkę, których w dodatku miało być o jedną więcej, niż spodziewałbym się na tej trasie. Zmieniłem więc stronę kolei na mapę, którą jakiś czas temu otrzymałem na Gliwickim Święcie Cyklicznym. Z jej pomocą i jeszcze konsultacją z wszechwiedzącym wujkiem Google stwierdziłem, że dystans jest w sam raz na rowerowy wojaż, co oczywiście postanowiłem szybko wcielić w życie.
Spakowałem manatki, wypełniłem po brzeg litrowy bidon i zabrałem mapę myśląc, że to wystarczy na dziś. Lekki dziś upał szybko zaczął wysysać ze mnie zapał, postanowiłem jednak nie przejmować się tym, co wskazywał pokładowy termometr. Przez ul. 3ego Maja skierowałem się w stronę Halemby, gdzie zgodnie z tym, co zapamiętałem, skręciłem za kopalnią w prawo. Droga podejrzanie wiodła w zdecydowanej większość z górki, co źle wróżyło na powrót, ale o takich drobiazgach raczej się nie myśli.
W całej tej sielankowej scenerii zanotowałem pierwszy postój, który ograniczyłem do konsultacji z mapą, żeby zapytać ja, co sądzi o dotychczasowym kierunku. Gdy upewniłem się, że jadę jak trzeba, wsiadłem spowrotem na rower i kręciłem dalej dzielnie, tym razem nieco pod górkę, w stronę Mikołowa, a przynajmniej tak wskazywały kolejne drogowskazy. Krajowa droga 44 była wyjątkowo pusta, więc bez obaw wybrałem właśnie ją.
Droga ciągnęła się kilometrami i dłużyła mi się niemiłosiernie, co po uważniejszym przypatrzeniu się mapie wcale nie jest dziwne. Dziwna była też "latarnia morska", która stała sobie gdzieś tam na skraju lasu i jest już drugim obiektem tego typu, który widziałem. A ten pierwszy mijałem za każdym razem jadąc na Górę św. Anny. Domniemam, że to nietypowe budownictwo pełni jakąś funkcję monitowania infrastruktury kolejowej, której tu paradoksalnie w okolicy nie ma. Teraz pluję sobie w brodę, że nie użyłem geo-tagów, bo nawet nie potrafię tego zlokalizować na mapie. A może ktoś coś więcej wie na temat tych wież?
W końcu dojechałem do Mikołowa, gdzie czekało na mnie kilka ogromnych serpentyn i jeszcze roboty drogowe na dokładkę. Dobić mnie miały liczne podjazdy, na szczęście po ostatnim z nich moim oczom ukazała się, mimo kiepskiej widoczności, panorama Beskidu. A na pierwszym planie coś jeszcze piękniejszego - dłuuuga droga w dół, czyli tak zwana "Górka Mikołowska". Od razu wróciło mi siły, a licznik wskazał 62.9 km/h pod wiatr na drodze, na której ograniczenie było do siedemdziesiątki. Szybko też po tym zjeździe dotarłem do znajomej okolicy, sięgnąłem więc po telefon, by oznajmić swoje przybycie Konradowi.
Po chwili odpoczynku zmieniłem rower na samochód i tak wybraliśmy się na Paprocany, gdzie przezwyciężałem swój lęk spacerując po kładce kołyszącej się na wodzie. Widoki jednak wynagradzały chwiejną i niepewną podstawę stóp. Do tego miłe towarzystwo i sporo tematów się nazbierało, więc łatwo było zapomnieć, że pode mną poza kilkoma deskami, jest jeszcze sporo wody. Może i płytko, ale jakoś bez umiejętności pływania nie czuję się pewnie.
Czas mile upływał, ale przyszła pora się zbierać. Ponieważ robiło się już ciemno, musiałem pójść na kompromis i wsiąść w pociąg, przynajmniej do Katowic, żeby nie jechać w zupełnych ciemnościach długich kilometrów trasą 44, tym bardziej, że trasa znana mi jest o tyle, o ile jechałem nią raz, kilka godzin wcześniej i to w odwrotną stronę. Tradycyjnie, jak to w Tychach, biegiem na pociąg, ale zdążyłem.
W Katowicach natomiast zaczęły się problemy. Wysiadłem, minąłem grupy szturmowe czekające pewnie na przyjazd kibiców, wyszedłem i znów nie wiedziałem gdzie jestem. Pewien tylko tego, że jestem po złej stronie względem torowiska, postanowiłem zaufać znakom i strzałeczkom, które wskazywały Gliwice. Moje zaufanie jednak zostało mocno nadszarpnięte w chwili, gdy dojechałem do... zjazdu na A4. Powziąłem więc odwrót sięgając jednocześnie po telefon i załączając GPS'a, który w pierwszej chwili też postanowił poprowadzić mnie przez autostradę. Gdy w końcu wyperswadowałem mu, że chcę jechać inaczej, wskazał mi gdzie wykonać kilka manewrów, by znów znaleźć się w znajomej okolicy. Szczęśliwy niemal ucałowałem telefon uświadamiając sobie, że kiepski ze mnie kierowca, gdy zostanę pozbawiony światła słonecznego.
Pognałem co rusz w stronę ronda, gdzie byłem raptem dwa dni temu, niestety komunikacją miejską - stąd zdjęcie Katowickiego Spodka za dnia, w dodatku w nowej odsłonie, bo po remoncie poszycia. Za rondem wskoczyłem na ścieżkę rowerową i z pełnym skupieniem jechałem przed siebie starając się uważać na wszystko, co za dnia byłoby dobrze widoczne. Powrót na ulicę znacznie ułatwił dalszą jazdę, pomijając czerwone światła, które intensywnie uprzykrzały powrót. Chorzów minąłem w zasadzie bez większych przygód, natomiast Świętochłowice dostarczyły dreszczyk emocji na ciemnych jak czarna dziura jezdniach i porównanie do czerni i dziury jest tu jak najbardziej na miejscu. Sytuację ratował dopiero gdzieś pod koniec kawałek asfaltowej ścieżki rowerowej, której standard było o jakieś sto lat wyższy od brukowanej drogi.
Ruda Śląska minęła mi w zasadzie w mgnieniu oka, bo na liczniku utrzymywało się bezproblemowo około trzydziestki, a miejscami nawet więcej, niestety jednak radar, który mijałem, nie pstryknął mi fotki. Zabrze było również opustoszałe, więc mogłem się pościgać jedynie z zdezorientowanym młodzieniaszkiem na skuterze, któremu siedziałem na ogonie aż po plac Teatralny. Ostatnią górkę postanowiłem sobie nie odpuszczać i bardzo dobrze, bo jak nigdy to nie kolana miały dość, a mięśnie. Chyba chłód sprzyja takiemu wysiłkowi, więc nie odpuszczałem już do końca trasy i tylko na skrzyżowaniu pod Janka willą jakiś debil wymusił mi zajeżdżając drogę, na szczęście obyło się bez kolizji. Tak lekko zestresowany na koniec dotarłem cało i bezpiecznie do domu, gdzie bezzwłocznie zabrałem się do uzupełniania niedoboru kalorii... Trzeba kiedyś powtórzyć taki trip, tym razem już znając trasę!
No widzę że miałeś niesamowitą przejażdżkę :D
OdpowiedzUsuńEmocje do końca, świetna relacja.
OdpowiedzUsuńDzięki Dynio za miłe słowa, niezmienny znak, że warto też opisywać przeżyte przygody :)
OdpowiedzUsuńHej Mariusz.
OdpowiedzUsuńOpowiem Ci dokładnie co to jest za wieża. Otóż nie ma ona nic wspólnego z naszą kochaną koleją, lecz jest to obiekt służący do wypatrywania pożarów lasów. Obiekty są własnością Lasów Państwowych. Pod poniższymi linkami kryją się moje zdjęcia wieży z Płużnicy Wielkiej (czy gdzieś obok) i tam wszystko stoi czarne na białym:
http://dangee.dl.interia.pl/w01.jpg
http://dangee.dl.interia.pl/w02.jpg
http://dangee.dl.interia.pl/w03.jpg
A poza tym rewelacyjna trasa, sam bym chętnie się pokusił, ale znów rower rozbiłem, więc nie szybko czeka mnie taka daleka przyjemność.
Pozdro.
Dzięki Daniel za wyjaśnienie, chyba w domysłach byłem niedaleko takiego rozwiązania :)
OdpowiedzUsuń