piątek, 15 lipca 2016

Festiwal Kropka w Głuchołazach

Różne gatunki muzyczne szczycą się swoimi mniej, lub bardziej okazałymi i licznymi festiwalami. Nie inaczej jest z tak zwaną piosenką turystyczną, która najgłośniej rozbrzmiewa dwa razy w roku: wiosną w Łodzi, gdzie odbywa się najstarszy Ogólnopolski Studencki Przegląd Piosenki Turystycznej YAPA oraz w środku lata, w maleńkich Głuchołazach, w ramach Międzynarodowego Festiwalu Piosenki Turystycznej Kropka. Dotychczas udawało mi się skutecznie wymigiwać z obecności tak na pierwszym, jak i na drugim. W końcu jednak przełamałem impas i w towarzystwie Konrada ruszyłem przynajmniej na jeden koncertowy wieczór w stronę uroczych Głuchołaz, gdzie zresztą czekała na nas mieszkanka tej miejscowości, Agnieszka.

Wspomniałem, że jak zawsze wyjechaliśmy spóźnieni? I że zbłądziliśmy gdzieś w stronę Czech? Ale to nie ważne, bo na miejscu zameldowaliśmy się chwilę przed rozpoczęciem się koncertu, na którym tego wieczoru mi zależało. Na Bani to nieistniejący zespół z Trójmiasta. Został jednak reaktywowany specjalnie na jubileuszową, dziesiątą Kropkę. Pamiętam, jak jeszcze nie tak dawno temu ubolewałem, że zespół zakończył swoją estradową działalność (bo studyjnie ma zamiar wydać jeszcze co najmniej dwie płyty) i nie będzie dane mi posłuchać koncertu na żywo. Pozostawało wtedy słuchać koncertowego nagrania na płycie Nad Poziomem Morza, wszyscy jednak wiemy, że to nie to samo. Nie mogłem zatem przegapić takiej okazji - jednorazowego powołania znów do koncertowego życia tego wyjątkowego zespołu. 

Cóż jednak o samym zespole? Pamiętam, jak poznałem ich twórczość... Właściwie przedstawił mi ich znajomy o pseudonimie Bu. Kompletnie nie umiał śpiewać, doskonale jednak pamiętał teksty i całkiem nieźle rzeźbił na gitarze. Naturalnie jako lubiący muzykowanie musieliśmy się spotkać żeby wspólnie uskuteczniać tworzenie muzyki. I tak poznałem Poezję żeby później już samotnie udać się na poszukiwania innych śladów działalności zespołu. Okazało się jednak, że w sieci za wiele tego nie było, co wynika z niszowości samej poezji śpiewanej. A było to, o zgrozo, jeszcze przed powstaniem wygodnego i lubianego serwisu youtube. Dziś jest już nieco łatwiej, a i płyty można nabyć tu i ówdzie, także on-line. 

Zespół jest dość dynamiczny za sprawą bardzo bogatego instrumentarium. Wszystkie te instrumenty są jednak bardzo mocno związane z górami, bowiem każdy utwór grany jest jest na akustycznych gitarach (może z wyjątkiem basu na koncercie) oraz skrzypiec, fletów i różnorakich drobnych i nadających się do noszenia na szlaku instrumentów. Tym samym muzycy starają się mocno trzymać idei piosenki turystycznej - można ją uskuteczniać wszędzie tam, gdzie poniosą nas nogi i gdzie można zanieść też swój instrument. Oczywiście, ktoś za chwilę zarzuci mi, że na płytach słychać bębny, czy pianino. Uważam jednak, że w studio można dopracować już każdy utwór, najważniejsze jest jednak to, co się zaprezentuje na koncercie, czy wieczorem, przy ognisku gdzieś pod jakąś chatką wysoko w górach. 

Zespół w okrojonym składzie zaprezentował kilka utworów własnych. Dużą część koncertu poświęcił jednak na prezentowanie twórczości jakże znanego nam Jaromíra Nohavicy, którego utwory Na Bani tłumaczy oraz aranżuje by ostatecznie wydać je na kolejnym krążku. Tu niestety muszę przyznać z lekkim żalem, że słychać liczne przerwy i unikanie sceny. Muzycy brzmią o wiele lepiej na płycie, niż na żywo, co oczywiście jest zrozumiałe, gdy każdy z członków ma także swoje życie, nieraz w odległych częściach Polski i nie tylko. Brakowało mi czegoś, choć mimo to bardzo się cieszę i nie żałuję, że jechałem taki kawał drogi na koncert. Będę także wyglądać kolejnej płyty, a właściwie dwóch.
Następna na scenie pojawiła się Elżbieta Adamiak. Zarzekałem się, że zupełnie nic mi jej nazwisko nie mówi, okazało się jednak, że dwa pierwsze utwory znałem. Uznaliśmy jednak, że czas na coś do jedzenia i pomaszerowaliśmy ku gastronomi, nim sceną zawładnie Robert Kasprzycki Band. Okazało się, że zespół pomyślał podobnie, jak my i spotkaliśmy się w ogonku ku namiotowi serwującym ciepłe dania. Chwilę porozmawialiśmy zapewniając na koniec o głośnym śpiewaniu z widowni. Nie było jednak szczególnie potrzeba, bowiem gdy już Robert wszedł na scenę, tłum zgęstniał i okazał się całkiem dobrze nastawiony na wspólną zabawę. Rozbrzmiały pierwsze dźwięki i chwilę później padł mikrofon. I tu wyszła klasa zespołu, który nie przerwał piosenki a wokal nadal było słychać mimo braku nagłośnienia. A podczas gdy technicy naprawiali usterkę, Robert Kasprzycki rozbawiał publikę tak, że obyło się bez najmniejszego zgrzytu.

Koncert okazał się jednym z najbardziej energetycznych, jakie słyszałem w wykonaniu Bandu. Wszystkie utwory były pełne mocy, świetnie zaaranżowane i zachęcające publikę do przynajmniej gromkich braw na koniec, a nieraz także do rytmicznego klaskania. Krótkie, acz jak zawsze humorystyczne zapowiedzi frontmana zespołu także nie były bez znaczenia przy budowaniu pozytywnego klimatu. Bo właściwie wydaje się, że to sam zespół świetnie się bawi i zaraża tym nastrojem zebraną publikę. Oczywiście w repertuarze nie zabrakło mojego ulubionego Vis-a-vis, najpopularniejszego Nieba do wynajęcia oraz kilku innych dobrych utworów. Najbardziej jednak z butów wyrwał bis, na którym rozbrzmiał Unplagiat. Kto zna, ten rozumie co działo się na widowni - niezależnie od wieku wszyscy machali głowami do rytmu i dawali się porwać znanemu wszystkim polakom tekstowi i muzyce. Coś fenomenalnego. 

Koncert minął wręcz niebezpiecznie szybko a świetnie bawili się nie tylko dobrze znający twórczość Roberta Kasprzyckiego, czyli Agnieszka i ja, ale także mniej zaznajomieni z twórczością, jak Konrad. To wielka zaleta i nie raz się o tym przekonałem, bo jadąc na koncert z losową osobą (jak ostatnio do Rudy Śląskiej), wszyscy będą znakomicie się bawić. Kto zatem chętny na kolejny koncert? Bo ja w kalendarz wpisałem już kilka różnych miejsc - czyżby lekkie uzależnienie znów się nasiliło?
Na deser i dobranoc pozostał zespołowy duet, czyli Słodki Całus od Buby i Bez Jacka. Nim jednak koncert, udaliśmy się na spacer, żeby odprowadzić Agnieszkę. Była to krótka okazja do przypomnienia sobie kilku malowniczych uliczek i podziwiania dość zadbanego miasteczka, jakim są Głuchołazy. Mamy zaproszenie na odwiedziny przy kolejnej okazji, zatem pewnie nie raz jeszcze tu zajrzymy, tym bardziej, że jest to dobra baza wypadowa na górskie wędrówki w stronę Czech. Siąpi jednak deszcz, więc snucie planów zostawiamy na później i wracamy przed scenę. Późna pora i deszcz mocno uszczuplił już widownię.

Zniechęcenie potęguje myśl, że do domu spory kawał drogi a pora już dość późna. Koncert jednak niesamowicie kusi, bo mieliśmy z Konradem już kiedyś przypadkiem okazję posłuchać niesamowitej grupy Bez Jacka. Zespół brzmi dosłownie jak z płyty i w ich przypadku to duży komplement. Mimo bogatego stażu na scenie i wydania kilku płyt, niewiele o nich słychać. Ci zaś, co słyszeli, wiedzą, że zespół gra wyjątkowo ekspresyjną muzykę. Klimatu dodają znakomicie współbrzmiące głosy i instrumenty, których barwa jest wyjątkowo ciepła i przyjemna. Do tego głębokie teksty, które zabierają słuchacza w naprawdę przyjemną podróż... 

Niestety nie dotrwaliśmy do końca. Deszcz się nasilał, a my mieliśmy przed oczami wizję powrotu... Przekręcam kluczyk, włączam wycieraczki i ogrzewanie w samochodzie. Łyk yerba mate i ruszamy w ciemność, do domu, w uszach słysząc jeszcze brzmienie minionych koncertów i rozmyślając o powrocie w te strony... Warto było.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)