Od dawien dawna umawialiśmy się z Kubushem, a później nasze plany się zmieniały, aż w końcu wczoraj wspólny wyjazd z nocowaniem w lesie wypalił - wypalił ze zdwojoną siłą, bo do naszego duetu dołączył Daniel i Skud. Tak więc skoro świt w sobotni poranek spotkaliśmy się w trójkę pod moimi włościami, by na umówioną porę dotrzeć do najdalej wysuniętego w stronę celu punktu, czyli posiadłości Skuda. Tam Morfina przeszła szybki zabieg lewej goleni, który polegał na unieruchomieniu na swoim miejscu ślizgu, który ostatnio umiłował sobie wypadanie ze swej roli i miejsca. Po tej małej naprawie mogliśmy już ruszać gdzieś poza granicę województwa Śląskiego, a że trasa wiodła głównie lasami i polami, mijała nam nader przyjemnie i sprawnie.
Pierwszy postój urządziliśmy na kilka chwil w okolicy Łączy, a nieco dłużej przycupnęliśmy dopiero w Starej Kuźni, gdzie znajduje się ciekawa "Czatownia". Zdecydowanie jednak najdłużej i zupełnie niezamierzenie staliśmy gdzieś na skraju Starego Koźla na przejeździe kolejowym... Z nieba lał się żar, a my nadrobiliśmy nieco kilometrów okrążając miejscowe Zakłady Azotowe. Dwa pociągi osobowe i jeden ciężki skład towarowy później ruszyliśmy dalej, niestety już asfaltem, którego nie sposób było uniknąć przez kolejne kilkanaście kilometrów.
Na szczęście okolica była mi już dobrze znana i nie raz zjeżdżona, więc GPS miał teraz już mniejsze możliwości prowadzenia nas w jakikolwiek błąd. Skierowaliśmy się w mniej ruchliwe szlaki w stronę Januszkowic, a następnie przez małe niedowiarstwo zjechaliśmy do Zdzieszowic, gdzie uzupełniliśmy w zaprzyjaźnionej sieci owadzich sklepów nasze zapasy z myślą już o wieczornym ognisku i zasłużonym odpoczynku.
Do Krapkowic, które na dziś były celem naszej wyprawy, dotarliśmy dość wcześnie, jednak ostatnie kilometry przedzierania się przez asfalty odebrało nam już chęć do dalszej jazdy, postanowiliśmy więc czym prędzej rozbić obóz i zabrać się za zawartości naszych sakw. Mały las "po lewej" wydawał się bliższy, niż rozległe lasy "po prawej", więc wybór wydawał się oczywisty, choć niekoniecznie najrozsądniejszy.
Po małym rekonesansie okolicy wyznaczyliśmy pierwsze lepsze miejsce i przystąpiliśmy do montowania obozu. Jedni wybrali luksusowe namioty z salonem, jacuzzi i telewizją satelitarną, inni natomiast znacznie skromniejsze i kompaktowe konstrukcje. Ja ograniczyłem się do kawałka dachu na wypadek deszczu, a już na pewno chroniącego przed spadającymi szyszkami, których w okolicy było całe zatrzęsienie. Z pomocą Kubusha i jego bezcennego doświadczenia szybko byliśmy gotowi z częścią inżynierską, można było się więc oddać już tylko przyjemnym rozmowom i otwierać kolejne puszeczki złocistego napoju uzupełniać utracone płyny. Zapowiadała się ciepła noc i tylko szyszki pod posłaniem mogły ją zepsuć...
Zasnęliśmy dość późno zważywszy na nasze zmęczenie. Spałem całkiem nieźle budząc się tylko raz by wsłuchać się w ciche szmery, za które były odpowiedzialne wiewiórki, lub wiercący się towarzysze. Mawia się, że wszystkie zachody słońca są piękne, ale to wschód słońca jest najpiękniejszy. Wraz z Danielem mieliśmy okazję się przekonać, że wiele w tym prawdy. Niestety pięknu brzasku musiała ustąpić szarość ogarnięcia obozowiska, by zostawić wszystko w takim stanie, w jakim zastaliśmy dzień wcześniej. Myślę, że wywiązaliśmy się z tego wzorcowo wręcz i chwilę później gęsiego mknęliśmy senną leśną ścieżką w stronę centrum Krapkowic, z których obraliśmy azymut na Gogolin i dalej Ujazd.
Niedzielny poranek nie przywitał nas wymarzoną pogodą i wszyscy czuliśmy się jak dętka, a droga jak na złość wiodła głównie pod górę i głównie asfaltem, co zawdzięczaliśmy masywowi Góry Chełmskiej, której zwieńczeniem jest szczyt - Góra św. Anny. Ale dopiero profil terenu uświadomił mnie w domu ile naprawdę musieliśmy się wdrapywać i że omijanie góry z tej strony było pomysłem lekko chybionym. Z drugiej jednak strony w koło raczyły nas cudne widoki, a ulice świeciły pustkami - jak można więc nadal marudzić?
Kolejne kilometry wysysały z nas zregenerowane siły a wczesna godzina uniemożliwiała znalezienia czynnego sklepu by uzupełnić braki w cukrach i zmuszenia organizmu do produkcji endorfin. Mknęliśmy więc przez Dąbrówkę, Ligotę, Kadłubiec, Dolną i Olszowę. Monotonię przerwała dopiero na chwilę Zimna Wódka, czyli maleńka wioska, która spokojnie ze swoją nazwą mogłaby aspirować przynajmniej na polską stolicę cenionego przez polaków trunku, tymczasem jednak woli swoją senność. A stąd już tylko chwila do Ujazdu, gdzie tym razem w sieci sklepów spod znaku zielonego płaza uzupełniamy braki chęci do dalszej jazdy.
Nieco pełniejsi życia, a na pewno z zapasem kalorii w żołądkach, ruszyliśmy pierwszy raz od dawna dłuższy odcinek lekko z górki co było dla nas jak wiatr w żagle. Tuż za granicą województwa Opolskiego i Śląskiego żegnamy Skuda, który ruszył dalej prosto na Pławniowice, my zaś odbiliśmy w stronę Rudzieńca. Znów jechaliśmy więcej lasem od Łączy przez Rudno po Kleszczów, za którym symboliczne przecięcie A4 wieściło już bliskość Gliwic, z których do domu już tylko zamaszysty rzut beretem. Bez pomysłu przejechaliśmy po prostu ul. Kozielską w stronę ścisłego centrum, by stamtąd dostać się do Zabrza. Kubush wybrał ul. Chorzowską, my natomiast z Danielem Żerniki - każdy po prostu to, co było mu bliżej.
Na koniec jeszcze zmokliśmy solidarnie już w samych Mikulczycach - trzeba było nam przejechać dwa województwa, 250 kilometrów, spędzić noc w lesie, by zmoknąć niemal pod domem. Jednak nie wywarło to już na nas najmniejszego wrażenia - pozostała satysfakcja, że podołaliśmy nowemu wyzwaniu i w głowach już snuliśmy plany na kolejną wyprawę z cyklu "nocowanie w krzakach".
To nie były wiewiórki - to byli ci towarzysze, którzy wiercili się z powodu szyszek.
OdpowiedzUsuń