Rower - źródło wielu radości, gdy go dosiadasz, gdy przy nim majsterkujesz, gdy ku przerażeniu domowników z wielką starannością myjesz go w wannie. Czasem jednak potrafi napsuć nerwów, zwłaszcza, gdy czas nagli. Taka nieprzygoda spotkała dziś mnie - miłośnika odkładania wielu rzeczy "na ostatnią chwilę". O ile zwykle działa to na mnie motywująco, zwłaszcza w pracy wymagającej kreatywnego myślenia, o tyle dziś przez swoje zwyczaje spóźniłbym się solidnie na najważniejsze rowerowe wydarzenie miesiąca w moim subiektywnym kalendarzu.
Ale wróćmy do początku: ponieważ czekała mnie wymiana wspominanej od dwóch wpisów linki, która ostatkiem sił trzymała się już jeno na dwóch włosach, pomyślałem, że nie będę się przy tym brudzić i umyję od razu rower. Rozebrałem zatem Morfinę do części, które znacznie łatwiej można było zmieścić w łazience i samej wannie, dzięki czemu już późnym wieczorem dnia poprzedniego rower lśnił czystością, choć wyraźnie nie był w komplecie. Za zebranie całej konstrukcji "do kupy" zabrałem się dziś i poszło mi to wyjątkowo sprawnie, tak że sporo czasu pozostało na spokojną wymianę rzeczonej linki przerzutki przedniej.
Koszmar jednak zaczął się już po zdjęciu starej. Nauczony doświadczeniem z klamko-manetkami Shimano postanowiłem rozebrać manetkę, by sprawnie zainstalować nową linkę. Niestety manetka stawiała wyraźny i uzasadniony, jak się później okazało, opór przed otwarciem się. Po półgodzinnym szarpaniu się z plastykiem i odkręceniu wszystkich dwóch śrub, które znalazłem, uznałem, że warto zadzwonić do mądrzejszych i bardziej doświadczonych w tej kwestii ode mnie. Skud od razu rozwiał moje wątpliwości dotyczące sposobu wymiany - pod żadnym pozorem nie rozkręcać manetki, a jedynie przewlec linkę przez otwór, przez który wyjąłem poprzednią. Banał! Albo i nie... Przewlekłem linkę, sprawdzam i oczywiście nie działa - nic to jednak w porównaniu z tym, że linka także i wydostać się teraz nie chce. Po kolejnych kilkunastu minutach twardych negocjacji udało się wydostać zakleszczoną linkę i po głębszym oddechu i wsparciu się latarką, by zerknąć jak układa się mechanizm naciągu, udało się przewlec ustrojstwo już tak, jak należy. Reszta poszła już jak z płatka i w miarę sprawnie wyregulowałem przerzutki.
Wskoczyłem w rowerowe ciuchy i już miałem zasiąść w siodle, gdy zauważyłem jeszcze brak... łańcucha, który zdjąłem przed wstawieniem roweru do wanny dzień wcześniej. Cudownie - pomyślałem i natychmiast ruszyłem po brakujący element, który szyderczo uśmiechał się do mnie grubą warstwą smaru i brudu gotów, by nie poddać się nim moje dłonie będą równie brudne, co on.

Na pl. Wolności dotarłem dosłownie na styk i w bodaj 10 minut - co w zimowej aurze zakrawa o czyste szaleństwo. Z teatralnym trudem w łapaniu tchu przywitałem 25 rowerzystów, którzy zebrali się, by wspólnie przejechać ulicami Zabrza i zamanifestować swoją obecność. Ruszyliśmy, a ja już w drodze witałem się z kolejnymi uśmiechniętymi twarzami szybko wkręcając się w pozytywną atmosferę beztroskich rozmów i pytań: co robisz w weekend tego i tego dnia i miesiąca. Tak minął szybki przejazd, a nam było jeszcze nie dość tych rozmów. Ustaliliśmy więc po dłuższej naradzie, że wypadałoby zebrać się na "szybkie ognicho" w sześcioosobowym składzie. Zarządziliśmy więc wpierw szturm na zaprzyjaźnioną sieć sklepów, gdzie część z nas zaopatrzyła się w tradycyjną kiełbasę "zaj*bistą", po czym podjechaliśmy pod dom Piernika, gdzie nastąpiło małe przegrupowanie i chwilę później z wolna zmierzaliśmy już do strategicznej miejscówki z nadzieją, że skromne zapasy drewna w zupełności nam dziś wystarczą. Rozpaliliśmy ogień i wszyscy rzuciliśmy się do jedzenia jakby głodzono nas co najmniej od tygodnia wśród kolejnych rozmów i zaklinania ognia, by płonął jak najdłużej. To był dobry dzień, dobre zakończenie dnia...