czwartek, 12 maja 2016

Igry - Lipali i Lao Che

Igry, czyli gliwickie juwenalia od zawsze kojarzyły mi się z ciekawymi koncertami i rozszalałą publicznością. Do dziś zresztą wspominam pogo, w którym po kilku sekundach odkryłem istnienie kilkunastu nowych kości, a siniaki jeszcze długo przypominały mi o świetniej zabawie. Jednak najbardziej lubiłem zwyczajnie słuchać koncertów nie dając się porwać szaleńczym zapędom tłumu, który na widok aparatu w ręku zostawiał mnie w spokoju. Przez kilka lat nieobecności na Igrach sporo się jednak zmieniło...

Gdy dotarliśmy na uczelnianą łączkę, na scenie szalał już Poligon nr 4. Zdecydowanie jednak nie wpadł nam w ucho, więc strategicznie wraz z Agą i Januszem udaliśmy się w stronę gastronomi celem przeczekania dobiegającego ze sceny łoskotu. Kolejny raz przyznaliśmy też, że organizowanie tak świetnych koncertów w czwartki jest prawdziwą zbrodnią - tym bardziej, że to właśnie w czwartek, a nie piątek, wypadają najciekawsze dla nas koncerty. Cóż, najwyżej zwiniemy się wcześniej - ustaliliśmy zgodnie wyglądając końca występów Poligonu.


Jako drudzy na scenie pojawili się People of The Haze. Niewiele znalazłem o nich informacji, jednak to, co przeczytałem, zdaje się być kwintesencją tego, co działo się na scenie. Pochodzący z Wrocławia zespół reprezentuje pozytywną mieszankę hard rocku. Ich znakiem rozpoznawczym jest żywiołowy kontakt z publiką i energiczny, muzyczny polot. W mig rozruszali co bardziej kontaktujących jeszcze widzów zachęcając do wszelkich możliwych form aktywności: od klaskania, przez skakanie i pogo, po wspólne śpiewanie prostego refrenu hymnu Igrów.


Gwiazdami wieczoru, przynajmniej dla mnie. były jednak dwa kolejne zespoły. Pierwszy z nich, Lipali, zrobił na mnie w pierwszej chwili dość nieciekawe wrażenie. Prawdziwe mnóstwo gratów, gitar i kabli sprawiło, że nim zaczęli grać, upłynęło sporo wody w Kłodnicy. Publika mocno się już niecierpliwiła, gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki. Niestety, pośpiech zwykle jest sprawcą błędów, przez co prawdopodobnie poszedł z dymem piec Tomasza Lipnickiego. Zirytowany muzyk walczył ze sprzętem, żeby mimo wszystko koncert zabrzmiał na najwyższym poziomie, jednak wstawiona już widownia wciąż głośno domagała się rozpoczęcia koncertu. W końcu Lipa sklecił wszystko jak trzeba i z głośników poleciał prawdziwy ogień.


Zespół powstał w 2000 roku z inicjatywy gitarzysty i wokalisty Tomasza Lipnickiego. Impulsem zapewne było rozwiązanie rok wcześniej grupy Illusion. Głód tworzenia zaowocował debiutanckim, nagranym z pomocą muzyków sesyjnych, albumem Li-pa-li. W nagraniach wzięli udział m.in. klawiszowiec Cezary Morawski oraz gitarzysta Tymon Tymański.

Trzy lata później muzyczny projekt przerodził się w bardziej regularny i przede wszystkim koncertujący twór. Na zaproszenie Tomasza Lipnickiego odpowiedział perkusista Łukasz Jeleniewski i basista Adrian Kulik. 27 września 2004 roku nakładem Pomaton EMI ukazał się zrealizowany w warszawskim studiu Elektra album Pi, natomiast 25 czerwca 2007 roku nakładem Frontmusic ukazał się trzeci album Lipali - Bloo.


Czwarty i moim zdaniem najciekawszy album swoją premierę miał 27 marca 2009 roku - tym razem nakładem wytwórni muzycznej Lemon Records. Trio uzyskało nominację do nagrody polskiego przemysłu fonograficznego Fryderyk w kategorii: album roku rock. Na tym właśnie krążku znajdują się mniej, lub bardziej znane i wyjątkowo cenione przeze mnie utwory: Barykady, Upadam, cover Białej flagi zespołu Republika, TKM, Życie Cudem, czy Jeżozwierz. Od 2012 roku zespół, do którego dołączył Roman Bereźnicki, związał się  z wytwórnią PRESSCOM. Jej nakładem wydane zostały dotąd dwa albumy: 3850, oraz ubiegłoroczny Fasady. Nieco z ostatniej płyty można było także usłyszeć dzisiejszego wieczoru, choć nie zabrakło i utworów z najbardziej lubianej przeze mnie Trio.


Muszę przyznać, że mięsisty wokal ze znakomicie współgrającym brzmieniem zespołu wyrywał z butów. Nie trwało jednak długo, gdy pojawiły się pierwsze niesmaki. Grupa miłośników trzech utworów w każdej przerwie między utworami skandowała głośno znane sobie jedynie ów trzy tytuły i domagała się właśnie ich, przerywając swoje roszczenia jeszcze innymi epitetami. Nic więc dziwnego, że z ust Tomasza Lipnickiego w pewnym momencie padło stwierdzenie jak ja nie lubię grać na takich imprezach. W pierwszym odruchu poczułem się oburzony - skoro nie, to po co w ogóle grasz? Dla pieniędzy? Gdy jednak nieco ochłonąłem, dotarło do mnie, że te słowa nie były bez sensu. Bo cały występ nie był bez sensu. Zespół przyjechał tutaj żeby coś opowiedzieć. Teksty, muzyka i aparycja muzyków miała tu konkretne znaczenie. Nic więc dziwnego, że Lipa oburzył się na całkowity brak zainteresowania czymś więcej, nad ostrą rypanką z głośników, do której można zrobić pogo. Na nieszczęście dalej okazało się, że pijana widownia zaskoczyła mnie negatywnie jeszcze raz.



Na koniec zostało Lao Che. Nim jednak ten wybitnie multiinstrumentalny zespół wszedł na scenę, przed nią zapanowała naprawdę niemiła atmosfera. Zeszło się całe mnóstwo mocno już wstawionych ludzi, którzy pchali się niemiłosiernie zachowując się przy okazji mocno poniżej ludzkiej godności. Taki klimat i późna godzina w połączeniu z perspektywą wczesnej pobudki następnego dnia sprawiły, że niechętnie, acz jednak odpuściłem koncert. Zresztą nerwy i tak ledwo trzymałem na wodzy, wiec szybko strzeliłem jedynie kilka kadrów, które przez ostre światło uważam za niezbyt udane.


Tak przeszedł mi koło nosa zapewne znakomity koncert. Zdrowy rozsądek jednak wygrał i choć następnego dnia nie należałem do grona wyspanych osób, nie wspominam tego koncertu jeszcze gorzej. Koniec końców czuję się jednak mocno rozżalony poziomem, a raczej brakiem poziomu, który prezentują niektórzy uczestnicy juwenaliów. Rozumiem, to piękny czas, w którym można odreagować, odpocząć, świetnie się bawić. Nic też nie mam przeciw spożywaniu złocistego trunku, bo, jak mawiają, wszystko jest dla ludzi. Ów wszystko jednak z umiarem. Czuję więc, że następny tego typu event ominę szerokim łukiem, lub, gdy naprawdę skusi mnie lista zespołów, mocno się zastanowię, czy nie warto starać się o akredytację, żeby uniknąć na przyszłość kontaktu z nie do końca kontaktującą publiką... Jak śpiewa Lao Che w utworze Klucznik: na świecie ludzi coraz więcej, a człowieka coraz mniej. Oby jednak nie.





Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)