Bycie upartym zazwyczaj źle się kojarzy, dlatego w dzisiejszym wpisie konsekwentnie będę udowadniał sobie, że to nie bycie upartym, a jedynie wytrwałe dążenie do celu z finezyjną nutką szaleństwa. Bo jak inaczej można nazwać dzisiejsze porwanie się z motyką na księżyc, albo rowerem na Kopę?
Zacznijmy jednak od faktów: w tym roku przewiozłem swoje leniwe cztery litery zaledwie raz. Dystans nie przyćmiłby chyba nikogo, bo wykręciłem wtedy coś koło trzydziestu kilometrów po stosunkowo ładnym asfalcie. Dziś jednak nastał pierwszy od dawna dość pogodny dzień, gdy wiatr nie urywał głowy, deszcz nie psuł fryzury a temperatura nie budziła przeraźliwej tęsknoty za ciepłym kocem i kubkiem gorącej czekolady. A ponieważ dom świecił pustkami, postanowiłem, że i ja w nim kwitnąć nie będę jak storczyki na parapecie. Przeprosiłem się więc z domową roślinnością na rzecz bardziej zaokiennej zieleni. Uzbrojony w nowe siodełko i nieśmiganą oponę na tylnym kole pomyślałem, że może warto właśnie wybrać się gdzieś bliżej łąk i lasów, niż miejskiej dżungli. Kierunek? Kusi najwyższe wzniesienie w zasięgu wzroku, ale czy plan ten nie jest nazbyt szalony?
Ruszyłem niesiony przeczuciem, że dziś dam sobie popalić a nogi mścić się będą przez co najmniej tydzień. Za pierwszy cel obrałem sobie jednak niewielką tamę na Złotym Potoku. Stwierdziłem, że tak będzie najbezpieczniej, bowiem pozwoli to ocenić mój brak kondycji moją formę. Na miejsce dotarłem z lekką zadyszką, co zachęciło mnie do dalszej jazdy. Wygrzebałem z pamięci swoją pierwszą wyprawę w tę okolicę i chwilę później znalazłem się już w miejscu, gdzie niegdyś zaczynałem w duecie pieszą wędrówkę. Dziś jednak byłem sam, dałem więc upust swojej fantazji i... władowałem się na czerwony szlak. Szybko okazało się jak bardzo był to zły pomysł. Otuchy dodawały mi jednak kwitnące wokół na żółto krzewy pełne brzęcząco-buczących stworzeń. Podobno gdy użądli Cię jedna, to potem jest już z górki... znaczy dla nich, bo reszta zlokalizuje Cię po zapachu użądlenia. Te przemyślenia dodały mi otuchy i przyśpieszyły mój krok a wraz z nim proporcjonalnie rosła moja zadyszka.
Zawsze można zwrócić i mieć frajdę ze zjazdu. Ale z drugiej strony... nie po to lazłem tak daleko, prawda? Prowadziłem więc rower, bo już na początku szlaku okazało się, że większość trasy w moim obecnym stanie jest nie do pokonania na dwóch kółkach. Był to jednak znakomity chrzest bojowy nowych butów z blokami SPD, które według metki producenta świetnie nadają się właśnie nie tylko do kręcenia korbą, ale także krótkich wędrówek po górskich szlakach. Cóż... producent nie kłamał a ja byłem mocno zadowolone z tego spontanicznego zakupu. I tak wśród myśli o tym i owym dotarłem na pogranicze Polsko-Czeskie. Stąd na szczyt musiało być już blisko, prawda?
Widoki za plecami były coraz wspanialsze, jednak otwarta przestrzeń równała się także zimnym podmuchom wiatru. Byłem na to oczywiście zupełnie nieprzygotowany, wszak na dole panowało przyjemne 16°C i słoneczko. Im wyżej, tym temperatura coraz bardziej zbliżała się do 10°C, z radością więc schowałem się wśród drzew, które okalają szczyt. Gdy dotarłem na wysokość schroniska, przeżyłem krótką chwilę zwątpienia: czy ta szeroka, szutrowa droga na sam dół nie wygląda już zbyt kusząco? Nie! Muszę wdrapać się na szczyt, choćbym miał później przez kolejne kilkanaście minut łapać oddech. Nie było jednak tak źle i ostatecznie moje stopy wraz z dwiema oponami stanęły u podnóża wieży widokowej.
Tak oto dotarłem do celu, który ostatnie miesiące nieustannie wodził mnie za nos. Zrobiłem też, mam nadzieję, krok ku temu, żeby znów wymagać od siebie nieco więcej wysiłku, porywać się w nieznane z ambicją i konsekwencją odbudowując z wolna straconą przez ostatnie lata formę. A w okolicy jest jeszcze sporo miejsc, które warto byłoby odwiedzić - na rowerze.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)