niedziela, 11 września 2011

Rowerem do Nieba

Kolejny raz poranek pod hasłem "wstajemy wcześniej, niż słońce". Faktycznie, za oknem jeszcze zupełnie ciemno, a budzik nie ma litości. Wstałem już spóźniony szybko więc zjadłem śniadanie, zalałem magiczną miksturę przygotowaną dzień wcześniej w bidonach i bezładnie wrzuciłem jeszcze kilka rzeczy do sakw. Piernik i Janek już czekali.
Pojechaliśmy do centrum żeby się dowiedzieć przez telefon, że Beata siedzi sobie jeszcze w ciepłym mieszkanku nieświadoma, że to godzinę wcześniej się umawialiśmy, pojechaliśmy więc jej naprzeciw. Kiedy się wreszcie skompletowaliśmy, pognaliśmy w porannym chłodzie przez Sośnicę na miejsce ustawki w Gliwicach, gdzie dotarliśmy tradycyjnie spóźnieni.
Zebrała się całkiem spora ekipa i kilka nowych twarzy. Ruszyliśmy więc zdobywać kolejny raz szczyty. Szybko się okazało, że tak naprawdę organizatorzy wycieczki schowali się gdzieś z tyłu i niemal nikt nie miał pojęcia którędy tak właściwie powinniśmy jechać, więc wraz z MacAronem nieformalnie przejęliśmy dowodzenie prowadząc na czele peletonu. Całości dodawała jeszcze miejscami uroku mleczna mgła, która wyglądała dziś naprawdę bajecznie. Chłód sprawiał, że kręciło się naprawdę przyjemnie i w bardzo dobrym tempie dotarliśmy do pierwszego miejsca, gdzie tradycyjnie był postój. 


Jak nigdy jechaliśmy z lekkim wiatrem w plecy, nim się więc człowiek obejrzał, a tu już Kędzierzyn Koźle i rondo, do którego nas MacAron odprowadził. Frekwencja minus jeden, natomiast na termometrach w międzyczasie nazbierało się już dobre dziesięć stopni więcej. Nieco dalej zrobiliśmy więc kolejny postój, a dalej był już tylko podjazd na sam szczyt Góry św. Anny. Droga więc minęła nam niesamowicie szybko, jakieś 4 godzinki i już u celu. Zajechaliśmy na Rajski Plac, później przez Grotę i do jedynego, czynnego dziś sklepu. Teraz przyjemniejsza część, czyli wylegiwanie się w amfiteatrze, które poprzedził lekko ekstremalny zjazd.


Po całym tym lenistwie nikomu nie chciało się wnosić po schodach roweru, jednak to był właściwie jedyny rozsądny pomysł. Zmachani mieliśmy jeszcze spory kawałek bruku pod sporym nachyleniem, ale chyba warto było dla szaleńczego zjazdu, który czekał na nas już za zakrętem? Rekordów co prawda nie biliśmy, ale frajda w ostrych zakrętach była nieziemska. Później już spokojnie pokręciliśmy przez Zdzieszowice, by zaopatrzyć się w kiełbasę sygnowaną "zajebista" i inny towary, które niewątpliwie miały się za chwilę przydać. W Januszkowicach, po odnalezieniu naszej miejscówki z ostatniego wypadu, zmontowaliśmy sobie after, a właściwie obiad. Tradycyjnie zająłem się rozpalaniem ogniska, w którym pomógł znacznie wiatr i... smar do łańcucha. Inna sprawa, że nie nadaje się on zbytnio do niczego innego...
Po całym tym biwakowaniu nikomu nie chciało się jechać dalej, nawet naszym rowerom, bo z każdym kilometrem dochodziły słuchy o awariach. Jedna z takich awarii była przyczyną "zostania w tyle" jednego z naszych towarzyszy drogi, na którego później dość długo czekaliśmy kilka kilometrów dalej. W międzyczasie wraz z Piernikiem urządziliśmy sobie regenerującą drzemkę. Gdy w końcu Daro zmotywował nas do dalszej drogi, choć naprawdę się nie chciało. Kolejnych kilka kilometrów kręciliśmy niejako na siłę nie umiejąc się wkręcić i tylko co chwila pytaliśmy "daleko jeszcze?". Przez upał, jaki się cały dzień wzmagał, dotarliśmy do domów mocno zmęczeni, ale przynajmniej usatysfakcjonowani. Wyrobiłem swoją zeszłoroczną normę - dwa razy zajechałem na Ankę na rowerze. To gdzie teraz jedziemy?

4 komentarze :

  1. czy muszę pisać że zazdroszczę odwiedzin tego wspaniałego miejsca? :P
    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak to gdzie teraz ?? Teraz jedziemy na Berlin :D

    OdpowiedzUsuń
  3. @Aga - nie musisz :) byłem tylko na chwilę...

    @Janek - ten Berlin to może za rok? Teraz jeszcze Częstochowa w planach ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. jakbyście jechali w niedziele jakąś, to ja jestem chętna;]

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)