niedziela, 18 września 2011

Wokół jezior

Wszystkie kasztany na Śląsku i Opolszczyźnie chyba się zmówiły i na jeden znak zrzuciły kasztany w ich łupinkach ze swych rozłożystych gałęzi. Szybko odkryłem, jak wiele tych drzew rośnie w mojej okolicy i nie tylko. Coś, co niegdyś zbierało się z niesamowitym zapałem i budziło niepokojący ogrom kreatywności, dziś stało się najzwyczajniej niebezpieczną, śliską i kolczatą przeszkodą, którą należało omijać. Tak zaczął się skromny wypad w niedzielne, słoneczne i bardzo wietrzne popołudnie. Ponieważ pomysłów gdzie można dojechać miałem co najmniej dwa razy tyle, co kierunków świata na mapie Jack Sparrow'a, pomyślałem więc, że choć raz przechytrzę wiatr. Pojechałem z wiatrem, co szybko zaowocowało długimi odcinkami z prędkością rzędu 40-45 km/h. Wraz ze zmianą kierunku jazdy wiatr przestał pomagać, jednak wizja ścigania się z kolarzem dziko przyćmiła mi umysł, więc dogoniłem biedaczynę, jechałem chwilę za nim, po czym dzielnie wyprzedziłem i kazałem mu się męczyć w gonitwie za mną z prędkością pod 50 km/h. Kiedy mi się znudziło i zwolniliśmy do trzydziestki, chwilę porozmawialiśmy. Okazało się, że mój rower jest jakieś 10 kg cięższy od kolarzówki z widelcem karbon i w ogóle odchudzonej dość mocno. A ja miałem jeszcze sakwy, więc jak widać, waga to nie wszystko.
Wyremontowany most, linia kolejowa... Cud?
Po rozgrzewce zajechałem na Czechowice, gdzie zasięgnąłem języka i okazało się, że ul. Jagodowa jest już przejezdna, co mnie wręczy szalenie ucieszyło. Rzeczyce - pomyślałem, a jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Kilka serpentyn i byłem już na właściwej ulicy chwilowo ciesząc się idealnym asfaltem i nowym, pięknym wiaduktem wieszczącym swoim wysokim standardem, że mieszkamy w kraju członkowskim UE. Sielanka jednak skończyła się szybciej, niż powiat gliwicki. Ulica zmieniła się w coś, co trudno nazwać w ogóle. Zupełnie jakby wojska wracające z II WŚ jadąc chciały się pozbyć nadmiaru granatów i rozrzucało je całymi pęczkami, oczywiście bez zawleczek. Dziury, a właściwie kaniony sięgały czasem po trzy, cztery warstwy nawierzchni (nie dam głowy że to asfalt w ogóle był) w dół. Po tym całym kaskaderstwie przejazd polną droga był niczym pływanie żaglówką po spokojnym jeziorze, jednak i tu idylla nie trwała długo, bo z daleka dostrzegłem znajomy widok. Mój ulubiony most kratownicowo-linowy nad Kanałem Gliwickim wyglądał jeszcze gorzej, niż rok temu i tylko zwęziła się na nim droga i przybyło znaków ostrzegawczych. Smutne patrzeć jak się rozpada bez żadnych perspektyw na naprawę.
A tu tylko przybyło tabliczek i pachołków...
Mechanizmy śluzy na Kłodnicy produkcji Wałbrzyskiej Carlshütte GmbH (Huta Karol).
Pojechałem dalej nie ryzykując zbytnio zbyt długiego krążenia po tym wątłym moście, choć kierowca przegubowego autobusu nie wyglądał na wzruszonego i niemal z bezgranicznym zaufaniem przejechał po moście. W ślad za nim pojechałem w kierunku Pyskowic, jednak szybko podkusiło mnie żeby jechać jeszcze dalej, choćby tylko na Dzierżno Małe. Wiedziałem, że na tym się już dziś nie skończy i nim się obejrzałem już mknąłem na krajowej czterdziestce przez kolejne wsie mijając już Pławniowice. Przywołałem się do świadomości wspominając ubiegłoroczną samotną wojaż na Górę św. Anny i uznałem, że dojechanie do granicy województwa Opolskiego będzie zupełnie rozsądne.
Dotarłem, zrobiłem zdjęcie i... pora wracać.
Słoneczniki? No to koniecznie trzeba "słit focię" zrobić!
Gdy już dojechałem i symbolicznie postawiłem stopę za granicznym znakiem, zawróciłem i po krótkich konsultacjach z pokładowym GPSem uznaliśmy, że warto pojechać nieco inną trasą, co przy okazji spełni założenie objechania wszystkich jezior dookoła. Skręciłem w pierwszą większą ulicę w prawo i jechałem w nieznane, choć kolejne nazwy miejscowości coś jednak mi mówiły, bo niektóre mijałem jeżdżąc pociągiem. 
Tak w konkursie na intuicję i uczciwość znaków drogowych dotarłem gdzieś i gdzieś jest tu jak najbardziej trafnym określeniem. Gdzieś leży nieopodal A4 i przez gdzieś biegnie pas techniczny, co szybko wywołało w mojej głowie pozytywne skojarzenia. W resztkach słońca jechałem i jechałem, aż się ostatecznie ściemniło, a asfalt zmienił się w przyjemny szuter, a odgłosy z lasu coraz bardziej niepokoiły. W końcu dojechałem do zamkniętej bramy, co było niemal największym z moich koszmarów na tą chwilę. Na szczęście sto metrów wcześniej było skrzyżowanie z opcją las lub wiaduktem pod A4 i dalej nie wiadomo gdzie. Wybrałem to drugie i przy pierwszej okazji skręciłem w lesie tak, by znów jechać równolegle do autostrady, przy okazji płosząc zająca, dwa lisy, stado saren, masę ptaków i kilka komarów, które mimo wszystko zdążyły zostawić po sobie pamiątkę. Przeklinałem w myślach, że wzorem Piernika nie doposażyłem się w mocną przednią lampkę, na szczęście nie było aż tak tragicznie, wszak jakieś światło z przodu miałem i coś widziałem.
Bliźniaczy most kratownicowo-łukowo-linowy w Rudzińcu
Przy pomocy alejki, która miała nazwę "Pechowa", jak się później okazało, dotarłem na skraj cywilizacji, gdzie już dla pewności zapytałem przechodniów, czy ten odcinek zawiedzie mnie już do celu, czy wywiezie znów w jakiś las. Ponieważ niestety byłaby to opcja dwa, wybrałem opcję asfalt i miasto, a właściwie wieś. Mknąłem więc znów gdzieś w nieznane przez jakieś pola, które jak na złość były w dolinie, więc nijak nie mogłem nawet odszukać na horyzoncie żadnego charakterystycznego punktu. W końcu jakimś cudem wylądowałem na ul. Kozielskiej, którą już jak najbardziej znałem, choć przyznam, że nie od tej strony. Pewne było jednak to, że zawiedzie mnie do centrum Gliwic, a stamtąd już trafię gdziekolwiek zechcę.
Barokowy kościół p.w. Michała Archanioła w Rudzińcu z 1697 roku. Unikat.
Nogi miały mnie już serdecznie dość, bo zmuszałem się do maksymalnego wysiłku, co owocowało średnią prędkością przekraczającą 26 km/h. Na skraju bólu kolan kręciłem więc dalej i tak dotarłem niemal błyskawicznie do centrum, z którego obrałem nielubiany za bardzo przeze mnie kurs na Sośnicę. Znów odcinek w kompletnej ciemności, gdzie chwilami dzięki uprzejmym kierowcom chwalącym się swoimi skutecznymi długimi światłami na zupełnie prostej i bezproblemowej drodze, oślepiany nie widziałem gdzie jadę. Zabrze przywitało mnie serdecznie i ciepło - kolejne sygnalizatory czerwonymi światłami. Wracałem przez 3-ego Maja, żeby nie popadać w rutynę, jednak dalej już wizja Hagera nie bawiła mnie absolutnie i konwencjonalnie Mikulczycką dotarłem do swojej dzielnicy o tożsamej nazwie.
Fotel dawno nie był tak wygodny, herbata słodka, a ciasto smaczne... tak zakończyłem szalony dzień, ekstremalne 87 kilometrów przejechanych w 3h i 24 minuty.

2 komentarze :

  1. No nie powiem, trip po byku. Widze, że nie jestem jedynym, który lubi się zgubić gdzieś na trasie, a potem nagle odnaleźć w miejscu, ktore zna jak własną kieszeń, ale jak to ująłeś: "nie od tej strony".

    Po zapiskach z licznika wynika, że za niedlugo nikt Cię nie dogoni, a po tym ściganiu z kolarzem to w ogóle mam watpliwości, czy kiedykolwiek jescze dam radę z Toba pojechać.

    Pozdrowienia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie oszukujmy się, to jednorazowy wypad z taką średnią, który w dodatku okupiłem bólem i zakwasami dnia następnego.
    Drugie piętro w pracy jeszcze nigdy nie było dla mnie tak odległe ;)

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)