Trzy dni, trzy duże miasta, niemal 800 km przebytych różnymi środkami komunikacji i jakiś tysiąc zdjęć. Bieganie za tramwajem, spóźnione pociągi, świetny koncert i niezapomniane emocje na światowym poziomie. Nie zabrakło dobrej muzyki, włóczenia się, odkrywania architektury, wieczornych spacerów, głośnych krzyków, a nawet rowerowego akcentu. To w bardzo wielkim skrócie, jeśli więc jesteście gotowi, zapraszam na moją pierwszą blogową trylogię, która rozpoczęła się w czwartek, a zakończyła na krawędzi niedzieli...
Urlop, czyli magiczne słowo, pod którego pojęciem kryje się chęć całodziennego lenistwa. Mnie jednak, mimo wielkiej miłości do leniuchowania, taka definicja jest raczej obca. Poranek zaczął się nawet wcześniej, niż zakładał to plan. Spakowałem więc plecak o pojemności średniej wielkości czarnej dziury, odziałem glany, płaszcz i tak rozsiewając wokół mrok, w szarawy poranek, pojechałem wpierw do Zabrza, a później Gliwic, uzupełniając po drodze zapasy żywności i dobrego humoru.
Pociąg podstawił się na peron kilkanaście minut przed planowanym startem, więc spokojnie mogłem zająć swoje ulubione miejsce w wagonie i oddać się beztroskiemu zerkaniu na krajobraz za oknami. Szarzyzna i biegający chaotycznie ludzie, których zmylał co chwila aksamitnie sączący się z głośników głos "opóźniony pociąg spółki..." to pokrótce to, co się działo. Nastała jednak upragniona godzina i skład ruszył, co jednak nie trwało zbyt długo. Pierwszy semafor i już czerwone, a po kilkuset metrach znów, tym razem jednak na dłużej. No dobrze, stał nieprzyzwoicie długo, a ja już mocno się wkurzałem wspominając kawał, jak to pociąg transsyberyjski, którym jechali Sasza z Pietją, zepsuł się gdzieś pośrodku śnieżnej krainy... Dlaczego staliśmy tak długo? Mała podpowiedź?

Jak się okazało, nitka w stronę Kędzierzyna jest obecnie zupełnie rozmontowana i układana od nowa, a pociągi obowiązuje przeklinane najczęściej przez kierowców wahadło. Na domiar złego towarzystwo przede mną w średniej wieku powyżej sześćdziesiątki ochoczo dyskutowało, że kiedyś, to by nie było do pomyślenia, a jeszcze by praca była dla ludzi i kolej była piękna, szybka i... i wetknąłem słuchawki do uszu zabijając w ten sposób znacznie skuteczniej czas, niż biorąc udział w tych jednostronnych dywagacjach. Na szczęście w pisaniu relacji nie muszę nikomu kazać teraz odczekać tej niemal godziny, więc cudownym sposobem znów pociąg jedzie i dociera do Kędzierzyna Koźla, które słynie z tego, że zasadniczo nie ma w nim co zwiedzać poza sporym dworcem. Mnie na szczęście nie przyszło czekać na kolejny pociąg zbyt długo, bo gdy wysiadałem, już słyszałem zapowiedź, że coś w kierunku Opola właśnie się podstawia przy odpowiednim peronie. I był to nie mniej, ni więcej, ale szynobus wyprodukowany przez bydgoską Pesę. I za to lubię władze samorządowe, że potrafią wydać nieco grosza, by ich mieszkańcy mogli bardziej komfortowo przemieszczać się transportem, jakby nie było, publicznym. Tym razem jednak nie było w nim wielkiego LCD z reklamami, ale było ciepło, wygodnie, kulturalnie i co najważniejsze - punktualnie. A ja wykorzystując jeszcze kwadrans do odjazdu sprawdziłem w internecie, czy z Opola też coś szczęśliwym zrządzeniem losu zabierze mnie dalej, do Wrocławia. Uspokojony, że nic nie będzie mi kazało czekać kolejnej godziny na peronie, mogłem delektować się sprawną jazdą szynowego cuda ze świetnym zawieszeniem i oczywiście widokami za oknem.

Tu akurat koksownia w Zdzieszowicach, która może nie wygląda zbyt spektakularnie z tej perspektywy, jednak z Góry św. Anny wygląda już fantastycznie. Niestety samej już Góry nie udało mi się ustrzelić z racji na sporą mgłę, która jeszcze się panoszyła i ograniczała widoczność do kilku kilometrów. I de facto zaskakujące, że dalsza podróż minęła mi już jak z bicza strzelił, w dodatku bez większych przygód. Przygody natomiast zaczęły się we Wrocławiu, gdzie słynny wielki plac budowy, jakim jest obecnie dworzec, wypluł mnie z raczej niespodziewanej strony, a wszystko przez zamknięte podziemne przejścia w drugą stronę. Musiałem więc nadrobić kilometra i wysilić szare komórki, żeby bez użycia GPSa trafić w stronę Rynku.

Udało się o dziwo bez większych trudności, po chwili więc spokojniej już kroczyłem znanymi uliczkami sięgając co jakiś czas po aparat, choć przyznam, że częściej niestety traciłem wiarę, że znajdę coś naprawdę wartego utrwalenia. Architektura, choć zróżnicowana, to często mocno zaniedbana, lub w przeciwną stronę - zmodernizowana, ale jakby na siłę. Jaskrawe kolory, lub totalny polot wizji szalonego architekta nijak miał się do pierwotnych założeń urbanistycznych. U mnie jednak nie będzie tych szkarad, dodam natomiast coś specjalnie dla Piernika, któremu powinno przypaść do gustu, czyli to, jak powinno się odświeżać wygląd nietypowych budynków, by zachować ich charakter.

Czym jednak byłaby wizyta w Wrocławiu bez miejscowych krasnali? Powiem szczerze, że nawet nie szukałem ich jakoś szczególnie, a miejscami można na nie wręcz samemu wpaść. Ja w czasie swojego krótkiego spaceru trafiłem na kilka, jednak ci dwaj wydawali się najciekawsi - nie zważając na to, co dzieje się wokół, toczyli granitową kulę - jedną z kilkunastu w tym miejscu, która umownie dzieliła deptak na mniejsze pasy.
Prócz krasnali spotkać można też wiele innych różnych postaci. Budynki często zdobią różne maszkarony, muzy, herosi, czy nawet trzech murzynów strojących głupie miny. A nieco przyziemniejsza i bardziej kameralna okolica małych galeryjek skrywała wesołą, książkową ekipę kozy, świni, zajęcy i kaczki. I mój ulubiony ewenement, czyli pruski mur - drewniany szkielet budynku wypełniany niekoniecznie cegłami, bo często nawet słomą i gliną. Zaskakująco jednak to trwałe połączenie, a w dodatku bardzo urokliwe.

Wśród tej niewiarygodnej mozaiki z lat przedwojennych wpadłem na coś, co datowałbym na dwudziestolecie międzywojenne. Prosta, funkcjonalistyczna zabudowa śluzy na jednej z odnóg Odry. Budynek zaskoczył mnie z daleka i miał tą wadę, że by do niego dojść, trzeba było sporo się nachodzić wokół ruchliwych ulic, jednak takie usytuowanie też zdecydowanie odcięło go od staromiejskiej zabudowy w tej okolicy. Piękno i prostota, przemyślany układ brył, okien i czerwona cegła klinkierowa nadająca budynkowi unikalną fakturę przez celowe mieszanie różnych partii cegieł - zabieg popularny przy budowie właśnie w tamtych czasach, by urozmaicić ogromne, płaskie powierzchnie.

Po tym samotnym spacerze i zdzwonieniu się z Alexis, spotkaliśmy się w końcu znów po rocznym niemal niewidzeniu. Wyściskaliśmy się więc serdecznie i poszliśmy wpierw coś zjeść, a później razem powłóczyć się jeszcze po mieście. Głównym tematem naszego spaceru była ciekawa secesja, a zwiedzane okolice bynajmniej nie należała do tych zachwalanych przez miejscowe przewodniki. Nic dziwnego, bo miejscami można było otrzymać upominek w postaci spadającego, zabytkowego odłamka kamienicy, lub całego zdobnego balkonu. Wszystko to było gdzieniegdzie prowizorycznie zabezpieczone, ale widać było też, że brakuje na to jakiegoś większego pomysłu, nie wspominając już o próbach ratowania i przywracania piękna tym budynkom. Choć patrząc przez pryzmat ostrych kolorów na Rynku, może to i lepiej?
Aleksandra zaprowadziła nas jeszcze w jedno magiczne miejsce, które nie bez powodu można było porównać jedynie do Hogwart'u. Żaden korytarz nie przypominał drugiego, a trzy klatki schodowe zostały wybudowane w zupełnie odmiennych stylach. Prawdziwy raj dla architekta, który przy okazji sam w sobie jest wrocławskim wydziałem architektury i kształci właśnie przyszłych architektów w tych niecodziennych wnętrzach. Magia...
Czas jednak płynął nieubłaganie i trzeba było już udać się do Impartu - centrum kultury. Cóż za dziwne uczucie odbierać bilety w białej kopercie... Od razu też pożałowaliśmy, że przyszliśmy tak późno, bo najlepsze miejsca zostały już zajęte, jednak tam, gdzie usiedliśmy, było też dobrze. Dziś sala nie była jednak pełna po brzegi...

Zacznijmy zatem od nastrojenia gitar, które nie lubią ni upału ni ziąbu. Tym razem instrumenty miały istny tropik, który współcierpieli nie tylko artyści na scenie (o zgrozo jeszcze te reflektory, a coś o tym wiem, jak to potrafi grzać), ale i publika. A koncert taki, jak ten, na pewno miał w zanadrzu jeszcze rozgrzanie publiczności. Gdy jednak już wszystko stroiło i grało jak trzeba, Robert Kasprzycki otwarł spotkanie solo, by po chwili dołączyć do niego mógł Tomasz Hernik, a nieco później Paweł Hebda. Ciekawa konwencja, którą wzmogło jeszcze zaprezentowanie materiału mocno premierowego. W pełnym skupieniu więc wędrowaliśmy od lirycznej zimy po cieplejsze klimaty. Nie zabrakło "Myślę o Tobie często" i "Martin Eden", z których oba są fascynujące, jednak pierwszeństwo muszę oddać Martinowi, który w dzisiejszym wykonaniu sprawił, że pewnie nie jedna osoba na widowni sama wstrzymała oddech wraz z tonącym głównym bohaterem.



Jakkolwiek bardzo trudno mi napisać coś więcej, a czuję ten niedosyt, że i zdjęcia tym razem nieudane. Zastanawia mnie jednak mój niebywały pech do publiczności, która kolejny raz mimo znakomitego kontaktu z artystą, rozlicznych zabawnych wstępów, przy których przecież żywo reagowała, nie dała się wciągnąć we wspólne śpiewanie. My sobie nie odpuszczaliśmy i dośpiewywaliśmy "do wynajęcia" i "z widokiem na raj" do sztandarowego "Nieba".
Po koncercie oczywiście autografy od całego Trio, które miałem przyjemność słyszeć już czwarty raz, wyrabiając normę raz w roku (w zasadzie w tym roku dwa, bo zaczęliśmy w styczniu, w tym samym miejscu). I za każdym razem było zupełnie inaczej. Udało się też chwilę porozmawiać z Panem Tomkiem, jednak obsługa nie była tym faktem kolejny raz zachwycona.
Jednak ulegliśmy i chwilę później szliśmy już wieczornymi ulicami na autobus, na który dotarliśmy czasowo wręcz idealnie. Lekko więc oboje zmęczeni jechaliśmy do podwrocławskich Kobierzyc na kubek herbaty, spaghetti i zdrowy sen. Dzień pierwszy dobiegł końca hacząc o następny... CDN pod następnym dniem.