sobota, 22 września 2012

Marzenia do spełnienia

 Na niektóre dni czeka się zdecydowanie zbyt długo, a gdy nagle się zbliżają, czas umyka nieproporcjonalnie szybko. Tak było i tym razem, gdy spokojny posiadałem już bilety i niecierpliwie zerkałem w kalendarz, czas jakby z gumy dłużył się, bo nagle okazało się, że już jest wyczekiwany piątek. Umówiony więc z Julitą i Konradem wsiadłem w autobus do Katowic, miejsca naszego spotkania i wspólnego spędzenia wieczoru na niepowtarzalnym koncercie.

Tradycyjnie na miejscu byłem z bezpiecznym zapasem czasu, więc powłóczyłem się nieco po mieście, by później odebrać z peronu największego placu budowy w mieście, zwanej dworcem, Julitę. We dwoje poszliśmy zjeść coś ciepłego, a później spędziliśmy kolejnych kilkanaście minut na denerwowaniu się panującym na dworcu chaosem i ogólną dezinformacją. Na szczęście ostatecznie przyjechał jakiś według wszelkich źródeł wiedzy spóźniony pociąg, który z wrodzoną gracją kilkudziesięcioletniego gruchota gracją zabrał nas trzy przystanki dalej...
Kilkanaście minut i spacerkiem dotarliśmy pod zachęcający neon, jednak podwoje Garażu były póki co zamknięte na wszelkie próby wdarcia się na salę koncertową i zajęcia "dobrego miejsca". Właściwie to nawet dobrze, wszak czekaliśmy jeszcze na Konrada, który z przyczyn niezależnych spóźniał się niemal tradycyjnie. W końcu jednak dotarł i zajęliśmy solidarnie we trójkę drugi rząd, który wydawał się optymalnym miejscem na odbiór koncertu, który miał rozpocząć się już za chwilę.
Koncert przebiegał według utartego schematu, który o dziwo w wersji duet sprawdzał się niemal równie dobrze, co w wykonaniu bandowym. Mimo, że całkiem niedawno słyszałem to bardzo podobne zestawienie "starych hitów" i gorących nowości, bawiłem się niewiarygodnie dobrze. Podział na dwie połówki też był nader trafny, bo oddzielił pierwszy przetrzebiający publiczność "set" od drugiego, w którym okazuje się, że oprócz (moich ulubionych!) utworów w stylu "o jak mi źle", artysta potrafi także wykrzesać z siebie całą masę pozytywnej energii i rozbawiać publiczność każdym kolejnym utworem coraz bardziej i oczywiście zachęcać do interakcji w postaci śpiewania co bardziej znanych fragmentów. Nie zabrakło też żartów i słownych gierek, zwłaszcza wymyślanych na poczekaniu w odpowiedzi na aktualną sytuację na publiczności.
Jako, że to koncert urodzinowy było, nie zabrakło także upominków i tradycyjnego "sto lat". Od organizatorów w ręce artysty powędrowała fantastyczna statuetka, były kwiaty i udana próba przejęcia mikrofonu, w trakcie której przekonywano nas do głosowania w plebiscycie o "Złotego Bączka". Później oczywiście był bis, czyli "Modlitwa do Anioła Stróża", do której mam wielki sentyment...
Tak upłynął koncertowy, bardzo udany wieczór który zdecydowanie przebił moją prawdopodobnie dopuszczalną ilość Kasprzyckich koncertów stłoczonych w czasie i zapowiada póki co przerwę, choć na tą wpływ ma i wiele innych czynników, jak choćby chwilowa niechęć do wizytowania pięknego Wrocławia za sprawą jednej persony. Gród Kraka także tradycyjnie nie po drodze, na ten rok więc zdaję się koniec. Pozostaje czekać z nadzieją na nowy krążek, który zaspokoi apetyt na odsłuchiwanie nowości i zapewne będzie prognozą kolejnej, nowej serii pogoni za nowościami, których u Roberta Kasprzyckiego zwykle nie brak...
A na koniec bonus taki, który zawdzięczamy pracy oświetleniowca, który notabene spisał się koncertowo.

1 komentarz :

  1. Dziękuję Serafinie :) Czekałam i się doczekałam. Pozdrawiam. sara

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)