Wstawszy skoro
niedzielny
blady świt spakowałem skromną torbę zastępującą mi na co dzień sakwy i ruszyłem podziwiać poranek na wyludnionych ulicach mojej dzielnicy oczekując na przyjazd Kubusha. Postanowiliśmy urwać się na kilka chwil od codzienności i przemierzyć nieco kilometrów leśnymi duktami, a całość skwitować śniadaniem na łonie natury.
Po szybkim więc przywitaniu ruszyliśmy, by zagrzać się nieco w ten chłodny wrześniowy już poranek. Kilka kilometrów i już skręciliśmy w spokojne uliczki i ścieżki, które w niczym nie przypominają stereotypowego Śląska. I tak właściwie aż po Tarnowskie Góry, które musieliśmy przeciąć i gdzie planowaliśmy uzupełnić zapasy o coś "na ruszt". Niestety wczesny ranek w dzień powszechnie wolny od pracy to niezbyt dobry czas na odwiedzanie marketów, a mniejszych sklepików tym bardziej, musieliśmy więc obejść się smakiem i przenieść strategiczne zaopatrzenie na następny na mapie przejaw większej cywilizacji, czyli Miasteczko Śląskie.
Po szybkim więc przywitaniu ruszyliśmy, by zagrzać się nieco w ten chłodny wrześniowy już poranek. Kilka kilometrów i już skręciliśmy w spokojne uliczki i ścieżki, które w niczym nie przypominają stereotypowego Śląska. I tak właściwie aż po Tarnowskie Góry, które musieliśmy przeciąć i gdzie planowaliśmy uzupełnić zapasy o coś "na ruszt". Niestety wczesny ranek w dzień powszechnie wolny od pracy to niezbyt dobry czas na odwiedzanie marketów, a mniejszych sklepików tym bardziej, musieliśmy więc obejść się smakiem i przenieść strategiczne zaopatrzenie na następny na mapie przejaw większej cywilizacji, czyli Miasteczko Śląskie.
Do malowniczej mieściny docieramy znów leśnymi duktami. Tu już na szczęście zegarek wskazuje rozsądniejszą godzinę, więc i miejscowe sklepiki, strategicznie umieszczone wzdłuż głównych dróg do kościółka, są znacznie bardziej otwarte na małe zakupy. Z pełnym więc już ekwipunkiem znów uciekamy z głównych ulic by po chwili przecinać już wysokie trawy leśnej ścieżyny skrzące się jeszcze od porannej rosy. Zapach sosen i kryjących się wśród nich grzybów sprawia, że chce się jechać jak najwolniej i oddychać pełną piersią. Tak można żyć!
Minęliśmy niemało grzybiarzy, a nawet wędkarza, który ujarzmiał muchówką miejscową Małą Panew. W końcu dotarliśmy w malownicze miejsce, które Kubush chciał mi pokazać i gdzie ostatecznie planowaliśmy zaobozować się na najbliższa godzinę - godzinę na śniadanie. Jak przyjemnie usiąść przy minimalistycznym płomyku pod potężną sosną i cieszyć się po prostu tą całą wspaniałą przyrodą, która wokół...
Z zadumy wyrwał nas niestety nieubłaganie uciekający czas. Pozbieraliśmy więc nasze manatki i zostawiliśmy las w nienaruszonym stanie by inni też mogli się nim nacieszyć w najpiękniejszej, naturalnej postaci. Skontaktowaliśmy się z Piernikiem, który wraz ze swoją Księżniczką i Skudem mili dziś także gościć w niedalekiej okolicy i znaleźliśmy najciekawszą trasę, by spotkać się z nimi nad zalewem Chechło. Nie bez komplikacji i przygód dotarliśmy tam znacznie później, niż sobie zaplanowaliśmy. W skrócie arachnofobia bynajmniej nie była tu wskazana, szosowe opony zresztą też okazałyby się kiepskim pomysłem, nie mniej jednak dotarliśmy i po chwili rozmów zdecydowaliśmy się na wspólną drogę po Tarnowskie Góry, z których wraz z Kubushem odbiliśmy już prosto do naszych domów. Najedzeni i uśmiechnięci dwaj wariaci, którzy nie mogą nawet śniadania zjeść w domu ;)
Świetny pomysł, a i realizacji zazdroszczę. Połączenie roweru, jedzenia i przyrody wydaje się być idealne :)
OdpowiedzUsuń