Święto Szlaku Zabytków Techniki, czyli coraz popularniejsza z roku na rok Industriada na stałe wpisała się w mój kalendarz wydarzeń, których odpuścić nie mam zamiaru. Tym razem miałem przyjemność wrócić na ten fantastyczny szlak na dwóch kołach, co po ubiegłorocznym włóczeniu się komunikacją miejską było naprawdę świetną opcją, zwłaszcza, że pogoda zapowiadała się wyśmienicie.
Ruszyliśmy skoro świt - 11:00 rano - a właściwie nawet solidarnie spóźniając się dziesięć minut później. Daniel i Goofy z pełnym optymizmem zerknęli na niebo, z którego raz po raz spadały wielkie krople, mówiąc, że przecież zaraz przestanie. A jako że ja podzielałem ten optymizm, ruszyliśmy do pierwszego punktu - Zawady. Malownicza trasa i słońce, które nieśmiało wyglądało zza deszczowej chmury, którą zostawiliśmy za plecami zachęcały, bo jechać spokojnie, nie koniecznie najbardziej ruchliwymi drogami, tak więc przy okazji trafiliśmy na przebudowany kilkukrotnie młyn, którego pierwotna konstrukcja była jeszcze kamienna, a najnowsza doczekała się już całkiem współczesnych pustaków.
Nas jednak interesuje industriadowy szlak, zatem jedziemy dalej, aż docieramy pod gościnne bramy Zabytkowej Stacji Wodociągowej Zawada idealnie synchronizując się z jadącym z naprzeciwka Skudem, z którym umówiliśmy się właśnie tutaj. Już pierwsze wrażenie utwierdza mnie w przekonaniu, że polubię to miejsce. Moc atrakcji, to mało powiedziane.
Zaczynamy od tego, co pracujący w branży "pompiarskiej" lubimy najbardziej, czyli oddajemy się z Goofym podziwianiu zebranych eksponatów, z których zapewne połowa jest jeszcze w pełni sprawna i "na chodzie". Odrobina cienia pada natomiast na powyższy zespół, który wprawia w drgania całą okolicę okraszając to tu i ówdzie cieknącą wodą, a to jedna z trzech aktualnie pracujących pomp, które zaopatrują nas w wodę - tak, stacja wciąż działa i mimo swego muzealnego charakteru ma się świetnie.
Ale nie można tak cały dzień tylko mieć do czynienia z wodą, na chwilę więc wyrywa nas Skud, który wyłapał kolejną atrakcję - krótki pokaz na temat energii elektrycznej. Książkowe doświadczenia z lekcji fizyki tutaj można było zobaczyć na żywo - prezentacja rozchodzenia się fal elektromagnetycznych wokół przewodu, działanie bezpieczników wysokiego napięcia, Drabina Jacoba i wytwarzanie ozonu - to w telegraficznym skrócie.
Połączenie prądu i wody może i wydaje się kiepskie, tu jednak wyszło bardzo ciekawie i przede wszystkim bezpiecznie. Wróciliśmy jednak do głównej maszynowni, gdzie od ilości pomp może zawrócić się w głowie. Nie brakowało przede wszystkim rodzimych konstrukcji, a najwięcej było chyba tych z... Zabrza, czyli Redenu i późniejszego Powenu. Oczywiście nie mogłem sobie odpuścić zdjęcia z jedną z nich - idealne do CV lub podania o pracę, zwłaszcza w obliczu kończącej się umowy o pracę we wspomnianej branży.
Ogromna hala posiada jednak równie ciekawe podziemia, w których także kryje się wiele ciekawych maszyn. Niebywałym wzięciem cieszyła się tu o parowa maszyna... na prąd. Odrobina światła i dymnic zamaskowała jednak tą sztuczkę rodem z Hollywood i publiczność była święcie przekonana, że przewodnik mówi tylko prawdę.
Maszyna parowa na prąd nie była jednak jedynym niedociągnięciem, jakie znaleźliśmy poniżej poziomu posadzki. Tablica rozdzielcza z kuszącym napisem "wyłączać jedynie w przypadku zagrożenia powodziowego", czy widok na rdzewiejącą konstrukcję punktu ujęcia wody pitnej, do którego można sięgnąć ręką - nad tymi drobiazgami organizatorzy powinni jeszcze się zastanowić przed wpuszczeniem tu kolejnej wycieczki, choć z drugiej strony, gdyby wszystko byłoby idealne, byłoby zwyczajnie nudne.
Jedno jest pewne - przy tak wielu atrakcjach, z których uszczknęliśmy zaledwie ułamek, wrócimy tu jeszcze nie raz. Dlatego też zostawię sobie jeszcze historię Stacji na kolejny raz, bo ostatnio zerkając na bloga zaczynam się obawiać, że niedługo zabraknie mi obiektów do opisywania. Choć z drugiej strony Śląsk jest tak ciekawy, że materiału powinienem mieć jeszcze na dobrych kilka lat.
Ruszamy dalej, bo czas płynie nieubłaganie szybko, a późny start zaczyna nam robić wyrzuty. Nie można jednak sobie odpuścić okolicznych atrakcji, czyli przejazdu w bardzo bliskiej okolicy Huty Łabędy. Właściwie, to i tak musieliśmy tamtędy przejechać - wiekowa zabudowa zdawała się nas wołać już z daleka z nadzieją w głowie, że wkrótce dołączy do Szlaku Zabytków Techniki jako kolejny piękny i dumny obiekt, którego świetlana przyszłość zarysuje się znów w jasnych barwach.
Podróż jednak skraca kolejny raz bieg wskazówek, oraz ciemne chmury, które z wolna zaczynają gromadzić się na horyzoncie. Trzeba więc zebrać się w sobie i kręcić dalej, na kolejne spotkanie z wodą i pompami, które zagwarantuje nam drugi przystanek - Muzeum Techniki Sanitarnej
To jeden z młodszych obiektów muzealnych, a w samych Gliwicach na pewno najmłodszy. Obejmuje całkowicie odrestaurowany kompleks budynków czynnej oczyszczalni ścieków wraz z jej ledwo stuletnią zabudową, oraz dwa nowe obiekty (kratownia i mała stacja transformatorowa), które wybudowane zostały w takim samym stylu, co starsze budynki, dzięki czemu całość wygląda naprawdę dobrze i sensownie.
Z bliskiego sąsiedztwa skorzystało Wojsko Polskie, które zabrało "trochę gratów" i postanowiło się promować w najlepszy możliwy sposób - dając zajrzeć do wnętrza Humvee - popularnego i już legendarnego Hummer'a (HMMWV, czyli High Mobility Multi-Purpose Wheeled Vehicle). Do tego klasyczny ciężarowy Star, Ciężki Karabin Maszynowy i cała masa innego drobnego sprzętu, oraz grupa otwartych na pytania wojskowych twardzieli, którzy mimo upału dzielnie trzymali się w mundurach.
Tu też trzeba przyznać, że organizatorzy zadbali o prawdziwe morze atrakcji, z których my znów zakosztowaliśmy tyle, ile się dało. Po sprawdzeniu widoczności z wieżyczki Hummer'a udaliśmy się niesieni tłumem na przedstawienie o kropli wody. Prawdę mówiąc większość atrakcji wycelowana była w najmłodszych uczestników, co nam jednak wcale nie przeszkadzało.
Ochlapani kilkukrotnie przez rozrywkową kroplę wody ruszyliśmy dalej, oglądać archiwalne dokumenty, armaturę, kilka mniejszych pomp i zabytkową zasuwę. Przy okazji trafiliśmy też na kącik herbaciany, gdzie czekały na nas cztery różne dzbanki herbat i yerb (yerba to nie herbata). Odnaleźliśmy też drugi plakat ze szlakową zagadką - bo zapomniałem oczywiście wspomnieć, że w poszukiwaniu odpowiedzi na pierwszą sprawdziliśmy każdy możliwy wskaźnik każdej pompy w Zawadzie. Tym razem pytanie było znacznie prostsze i dzięki niemieckiej myśli technicznej brałem już udział w "losowaniu cennych nagród".
Po wytężeniu umysłów wybraliśmy się jeszcze na dłuższy spacer z przewodnikiem po pozostałej części oczyszczalni ścieków. Wpierw uraczono nas nieprzyjemnymi zapachami w budynku kratowni, co wynagrodzić miał nam widok z tarasu na samej górze. Nadmiar śmiałków zrezygnował, ruszyliśmy więc dalej poznawać procesy, jakim podlegają zagęszczone ścieki, które na co dzień produkuje każdy cywilizowany dom.
Wędrówka nie była nazbyt ciekawa, choć nie można powiedzieć, że się nudziliśmy - uśmialiśmy się niesamowicie, a miny zrzedły nam dopiero na widok godziny na zegarku i granatowego nieba, które coraz mocniej przekonywało nas o tym, że dziś jeszcze zmokniemy. Pora więc jechać dalej.
Na ostatni gwizdek docieramy do gliwickiego Muzeum Odlewnictwa Artystycznego, które z tematu wody płynnie przechodzi w żeliwne odlewy. Zanim jednak zapoznamy się z dziełami historycznej Starej Huty ruszamy za przewodnikiem, w którego rolę wcielił się prawdziwy pasjonat, a przy okazji kierownik tego miejsca.
Zaczynamy od budynku dawnej maszynowni - bo warto tu nadmienić, że cały tutejszy kompleks składał się na dawną Kopalnię Gliwice, choć moi wierni czytelnicy mogą kojarzyć to miejsce z pewnej podróży po gliwickich wieżach ciśnień.
To tak naprawdę budynek w budynku - a nawet trzy. Wpierw stała tu skomplikowana maszyneria, później całość obudowano, a finalnie powstało nad tym to, co widzimy dziś. Imponujące ceglane ściany kryją wewnątrz odnowione z największą pieczołowitością ściany pokryte białą ceramiką z delikatnymi, zielonymi akcentami.
Nasz przewodnik postawił sobie jednak za cel pokazanie nam tego, czego normalnie byśmy nie zobaczyli, tak więc co chwila otwierał kolejne ciężkie drzwi, za którymi pojawiały się skomplikowane układy wentylacji, a nad nimi fantastyczne stropy, które robiły niesamowite wrażenie w połączeniu z marmurowymi posadzkami i niemal sterylnie czystymi ścianami.
W drugim budynku, czyli dawnej Cechowni, największą atrakcją byłaby oczywiście wieża ciśnień, jednak jej obecny stan nie pozwala na zwiedzanie. Zobaczyliśmy jednak za to jej osobne fundamenty - cztery piramidy, które przenosiły ciężar zbiorników i samej konstrukcji budynku. Wyjątkowo ciekawe rozwiązanie.
Na sam koniec wróciliśmy znów na górne piętra, gdzie panowała znów biel i wysokie sklepienia. Na najwyższym tarasie podziwialiśmy małą wystawę historycznych zdjęć, by chwilę później wrócić do pierwszego budynku, by tym razem zobaczyć jeszcze ekspozycję samego Muzeum Odlewnictwa.
Efekt, jaki zrobiła na nas wystawa i sposób jej przygotowania jest nie do opisania. Wnętrze podzielone na cztery kubiki przypominające wnętrze pieca, oraz przecinające tu i ówdzie pomarańczowe wstęgi światła doskonale oddawały hołd ciężkiej pracy hutników i artystów, których dzieła znajdowały się w specjalnych wnękach.
Niechętnie opuszczamy gościnne mury budynków odnowionych przez prawdziwych pasjonatów. Nasz kolejny obiekt nie miał jeszcze takiego szczęścia, ale wierzymy, że wkrótce i on będzie znów dumnie górował na horyzoncie Rudy Śląskiej. Szyb "Mikołaj" dzięki solidnemu wsparciu aspiruje do wpisania na listę Szlaku Zabytków Techniki.
I dzięki sympatykom właśnie już dziś włączył się w obchody Industriady udostępniając budynek maszynowni, w której maszyna wyciągowa oraz przetwornice przeszły w 2005 roku kapitalny remont i wciąż są "na chodzie". To niestety póki co jedyny pozytywny aspekt całego tego kompleksu, który otaczają smętne hałdy, ruiny i zniszczone, wciąż czynne szyby.
Szyb Mikołaj wybudowano w 1912 roku na terenie kopalni "Wolfgang" wraz całym zapleczem: wieża wyciągowa z budynkiem nadszybia, łaźnia, cechownia, sortownia, kotłownia, elektrownia i rozdzielnia. Jeszcze w tym samym roku z kopalni "Wolfgang" wyodrębniono samodzielny zakład górniczy ,,Hrabia Franciszek" (Graf Franz), w skład, którego wszedł szyb ,,Mikołaj". Wielokrotnie pogłębiany z początkowej głębokości 445 metrów, w latach 1953 - 1959 uzyskał głębokość 630 m., a ostatecznie 800 metrów w 1966 r.
W tej scenerii postanowiliśmy też urządzić sobie pierwszą dziś dłuższą przerwę, w ramach której każdy sięgnął do swoich sakw po coś jadalnego. Ja tradycyjnie już w takich sytuacjach sięgnąłem po mój survivalowy obiad z francuskich racji żywnościowych, który jak zwykle wzbudził spore zainteresowanie, zwłaszcza ze względu na niezwykłą praktyczność i całkiem przyzwoity smak. Niestety, co było wewnątrz puszki, prócz oczywistego wyglądu ryżu, nie udało się nazwać. Ale było bardzo smaczne i przede wszystkim ciepłe.
Koniec jednak tego dobrego, bo atrakcje zaczynają się kończyć i wszyscy zwyczajnie wybierają się do domu, ruszamy więc dalej poganiani coraz ciemniejszym niebem i burzowymi pomrukami gdzieś w oddali. Zajeżdżamy do Skansenu Królowa Luiza, gdzie... nie dzieje się zupełnie nic. Zawiedzeni jedziemy pod Guido, gdzie spore tłumy i zniechęcająca nas orkiestra dęta przesądzają decyzję, by jechać dalej. Zahaczamy więc jeszcze o Muzeum Górnictwa Węglowego, gdzie także już finisz atrakcji. Spotykamy jednak Gusika, z którym zamieniamy kilka słów przed ruszeniem w stronę ostatniego punktu na dzisiejszej trasie.
Choć niebo wygląda coraz groźniej, tylko kilka symbolicznych kropel spada nam na głowy, mimo, że w sąsiedniej dzielnicy jest prawdziwe oberwanie chmury, o czym informuje nas już pod Szybem Maciej Daniel, który odłączył się na chwilę, by załatwić przy okazji kilka spraw i... solidnie zmoknąć.
Finisz blisko domów miał same plusy, zwłaszcza jeśli chodzi o późniejszy powrót do domu. Dodatkowo na miejscu spotkaliśmy całą masę znajomych, a koncertująca gwiazda wieczoru - Indios Bravos - bardzo umiliła nam regenerację sił przy kiełbasie z grilla. Zabraliśmy się też za zwiedzanie, zwłaszcza tego,czego wcześniej nie można było. Mowa oczywiście o nowym wejściu w tunel, którym dawniej przepływało powietrze, a gdzie teraz powstała fantastyczna przestrzeń. Ciemno, wilgotno i widok wgłąb szybu przez maleńkie okienko, skąd sączy się woda i wydobywają się tajemnicze dźwięki przerywane raz po raz mknącą w górę i dół szola, czyli górnicza winda. Niestety, jak dowiadujemy się, wisi tylko "dla picu" i najprawdopodobniej nie będzie możliwości, by do niej wsiąść ze względu na koszt doprowadzenia tej konstrukcji do stanu bezpieczeństwa i niezawodności. Szkoda...
Nasz pobyt zakończył pokaz mappingu 3D, po którym uznaliśmy, że atrakcji na dziś dość i wypadałoby zwyczajnie iść spać przed czekającym nas jutro Świętem Cyklicznym. Zerkamy jeszcze na zebrane pieczątki i odziewamy się w dłuższe rękawy, by sprostać czekającemu na nas chłodowi w otaczającym lesie, przez który wiedzie nasza wspólna droga do domu.
PS: Za zdjęcia kolejny raz podziękowania dla Goofy'ego
To był megapozytywnie zakręcony dzień :) Oby więcej takich :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
fajna koszulka!
OdpowiedzUsuń