sobota, 29 czerwca 2013

Oplskie detale

Województwo Opolskie od zawsze budzi w mojej głowie jakieś pozytywne skojarzenia, jakby było polskim przedsmakiem tego, co za zachodnią granicą. Jakby słońce świeciło jakoś cieplej i jaśniej, wszędzie jakby czyściej, schludniej, więcej zieleni łąk i złota pól, a do tego te fantastyczne moim zdaniem dwujęzyczne tablice informujące nas o miejscowości, w jakiej się znajdujemy. Dziś nadarzyła się okazja do wizyty w samym sercu, stolicy województwa, gdzie wieczorem czekał nas niezapomniany koncert. Nim jednak usiedliśmy na widowni legendarnego już, opolskiego Amfiteatru, oddaliśmy się kocim wędrówkom po mieście, które przywitało nas nieczynnymi w weekendy parkomatami i na przekór ostatnim dniom błękitnym niebem.
Zaczęliśmy więc z Konradem zmierzać w stronę centrum profilaktycznie parkując nasz srebrny bolid nieco dalej od zgiełku i uroków wąskich, często niespodziewanie jednokierunkowych uliczek. Pierwszy przystanek obowiązkowo notujemy w Grabówce, gdzie jak gminna wieść niesie serwują najlepsze naleśniki. Plotki zdaje się tylko potwierdzać niesamowity tłok i długi ogonek kolejki, w której i my cierpliwie odczekujemy swoje.
I niewątpliwie warto było odczekać kilka chwil, choć gdy odchodziliśmy od stolika pod czujnym okiem oczekujących tylko na to wróbli, kolejka stopniała niemal do zera. Cóż, takie jest życie. I nie wszystkie fontanny w mieście muszą być piękne - dorzucam gdy przechodzimy obok urokliwego na swój sposób maszkaronu pofalowanego betonu oblepionego barwną mozaiką. Zresztą tych betonowych, topornych rzeźb, niekoniecznie fontann, jest w Opolu całkiem sporo, zastanawiam się więc jako spaczony "branżowym" spojrzeniem, czy nie można by tego wykorzystać jako atutu w promocji miasta.
Z rozmyślania wyrywa nas jednak co chwilę jakaś bardziej ruchliwa uliczka, gdzie trzeba uważać na samochody, choć kierowcy okazują się tu nadzwyczaj uprzejmi, co niewątpliwie mile nas zaskakuje. Tym samym docieramy aż po sam rynek w miarę bezpiecznie, podziwiając przy tym bardzo ciekawą i zróżnicowaną miejscową architekturę. Najciekawszym obiektem jest oczywiście górująca nad najbliższą okolicą wieża ratusza, która zdradza już na pierwszy rzut oka bogatą historię tego obiektu, który po licznych pożarach, zawaleniu się i przebudowach zyskał ostatecznie po 1936 roku obecny kształ.
Ciekawe jest też to, że bez większego uszczerbku przetrwał II Wojnę Światową w przeciwieństwie do niemal połowy otaczających go kamienic - te obecne zostały wybudowane po wojnie w nawiązaniu do baroku i zupełnie nie nawiązując do ich poprzedników, dzięki czemu cała zabudowa zyskała na świeżości. Jest też zdecydowanie więcej detali i niespodzianek, które za każdym razem można odkrywać na nowo.
Po dłuższej przechadzce wracamy znów w pobliże odrzańskich wód do mojej ulubionej w tej części świata herbaciarni - Jasminum. Miejsce pełne miłych wspomnieć, a do tego nieustannie się rozwijające, delikatnie zmieniające i niezmiennie klimatyczne. Z nieukrywaną więc przyjemnością zamawiam Marghaitę, która kazała mi czekać na siebie sam już nie pamiętam ile czasu, na pewno ponad dwa lata.
Oddajemy się więc z Konradem chwili relaksu oczekując na nasze urokliwe, żeliwne dzbanki z aromatyczną zawartością, zabijając czas grą w... chińczyka. Później postanawiamy ponazywać przynajmniej część z otaczających nas tajemniczych przedmiotów, jednak to zadanie szybko zdało się nas przerosnąć. Na szczęście dostaliśmy już upragnioną herbatę, więc rozmowy znów wracają na dziwne tory i analizy z dziedzin materiałoznawstwa i katedry odlewnictwa artystycznego.
Gdy nasze filiżanki i dzbanki już wyschły, ruszamy dalej. Tym razem postanawiamy jednak sięgnąć języka w punkcie informacji turystycznej cóż jeszcze ciekawego mogłoby nas dziś spotkać. Niespodziewanie dowiadujemy się, że mijane już dziś przez nas muzeum ma "dzień otwarty", a ponadto prezentuje wystawę fotografii autorstwa Małgorzaty Niemen. Ruszamy więc raźnym krokiem w stronę kulturalnych doznań.
Ekspozycja, choć zobaczyliśmy zaledwie maleńki jej wycinek, zrobiła na nas wrażenie. Prócz fotografii zobaczyliśmy też sporą porcję świetnych płócien i choć w sporej części nie byliśmy w stanie odgadnąć "co autor miał na myśli", uznaliśmy, że warto było wysilić szare komórki i przy okazji nakarmić nasze oczy estetyką.
Teraz pozostało nam już dostatecznie sporo czasu, by po strawie dla dusz wypełnić i nasze żołądki czymś bardziej przyziemnym. Obraliśmy więc kurs na "jakąś gastronomię" w celach konsumpcyjnych, by już za nieco ponad godzinę zasiąść w Amfiteatrze i oddać się przyjemności słuchania kilku wybitnych artystów, ale o tym już w osobnej, kolejnej relacji. Także cierpliwości, będzie CDN...

3 komentarze :

  1. takie naleśniki mnie ominęły...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cóż... będzie jeszcze okazja, by ich skosztować razem :)

      Usuń
    2. no ja myślę! ;)

      Usuń

Śmiało, zostaw komentarz :)