czwartek, 15 sierpnia 2013

Doścignione marzenia

Jura - cel wielu westchnień, nieosiągalne dotąd marzenie i rowerowa mrzonka, która w jednej chwili stała się tak realna, że nie zastanawiałem się nawet sekundę, gdy Daniel zaproponował mi wspólny wyjazd w tą malowniczą krainę, którą dotychczas oglądałem z nieukrywaną zazdrością jedynie na jego blogu. Chłodne kalkulacje kilometrów jednak z czasem zdały się cudownie zbliżyć tą niemal magiczną krainę, z której ledwie mgliste wspomnienie uchowało się w mojej pamięci z czasów jakże młodzieńczych, szkolnych i nie do końca świadomych. I nic to, że od dawna nie siedziałem w siodle więcej, niż godzinkę, dwie - ruszyliśmy - i to jak!
Bo jakby tego było mało, że cel świetlany, to jeszcze udało mi się przekonać do współudziału w tym szaleństwie Agę i Janka, którzy również ostatnimi czasy w kwestiach rowerowych złapali zastój. Dla równowagi dołączył do nas Goofy, którego tegorocznych statystyk można po cichu pozazdrościć i taki oto kolektyw mógłby zdobyć i Rzym. Tymczasem pierwej zdobyliśmy bramę Pyrzowickiego lotniska, które okazało się oddalone zaledwie 33 kilometry od domu wywołując u mnie lekkie rozeźlenie, że jeszcze nigdy tu nie dotarłem, by popatrzeć na startujące samoloty, których dziś zbyt wiele nie było. Prawdę mówiąc był jeden, którego wypatrzyłem w oddali, na rozgrzanej płycie lotniska i przekonałem, że warto zaczekać, skoro już kołował w stronę pasa startowego. I warto było.
Dalszej naszej wędrówce było już zdecydowanie daleko od sielanki, choć mijane pola, łąki i lasy wprowadzały nas nieustannie w ten błogi stan. Słowo "kondycja" było tu jednak nie bez znaczenia. O ile ja dawałem radę napędzany dostarczanymi na bieżąco cukrami, to Janek miał się znacznie gorzej, a jego wysłużony Dexter odziany w opony, których czołg by się nie powstydził, tylko przechylał szalę na niekorzyść użytkownika. Janek jednak trzymał się dzielnie, choć widok kolejnych wzniesień przyprawiał go już niemal o omdlenie.
Przed ostatnią szarżą na szczyt rozporządziliśmy więc przerwę, by zebrać w sobie wszystek sił, a Daniel zamienił się na ten czas z Jankiem rowerem, dzięki czemu wszyscy daliśmy sobie radę z tym, co na zdjęciu wygląda zupełnie niewinnie. Gdzieś tam jednak na linii horyzontu majaczyła nagroda i obietnica, że to już ostatni akt szaleństwa sprzecznego z leniwą naturą człowieka. I jeszcze ta urocza, opuszczona chatka zbudowana z kamienia i drewnianych bali, która stoi czekając na lepszy dla siebie czas i stałego lokatora, któremu wystarczyłyby dwie izby. A my, zgodnie z Danielem, uznaliśmy, że każdemu z nas tak minimalistyczny komfort byłby w sam raz.
Ostatnie wzniesienie wynagrodziło nam długim zjazdem w dół, po którym czekała na nas już spokojna jazda płaskim terenem wzdłuż CMK - Centralnej Magistrali Kolejowej - której stalowe szyny co jakiś czas do życia budziły mknące z zawrotną w Polsce prędkością powyżej 100 km/h osobowe składy. A jurajskich skał jak nie było, tak nie ma - no chyba, że te w ogródkach przed domami się liczą?
W końcu jednak nad lasem zagórowała piękna, biała skała, którą ponoć nazwano bożym palcem - jeśli dobrze zapamiętałem z opowieści naszego przewodnika Daniela. Chwilę później zsiedliśmy z rowerów i poprowadziliśmy je krętą ścieżką, gdzie czekały na nas już kolejne wapienne ostańce, które dumnie piętrzyły się ku niebu.
Nasz cel okazał się całkowicie zaludniony przez miłośników wspinaczki, czy po prostu błogiego lenistwa pod błękitnym niebem, na zielonej trawie, wśród malowniczych skał. Mimo to panował tu jakiś niesamowity spokój - każdy kolejny gość bez problemu znajdował sobie miejsce i dokładnie to, czego szukał. Tak więc i my znaleźliśmy - chwilę wytchnienia  ciszy. Położyliśmy się wszyscy na trawie jakbyśmy mieli za sobą co najmniej dwukrotnie więcej kilometrów w nogach, niż w rzeczywistości. Fajrant.
Dopiero po złapaniu oddechu wstaliśmy, by znów go stracić na widok zapierających dech skał. I w takiej scenerii urządziliśmy sobie nasz skromny obiad przyrządzony na tradycyjnym ognisku. Później z Danielem i Goofym postanowiliśmy wdrapać się na Słoneczną Skałę, z której rozciągał się wspaniały widok na zalesioną okolicę, którą gdzieniegdzie rozjaśniały wzbijające się ku niebu wapienie.
Powrót, co wydawało się nam już w tej chwili oczywiste, zaplanowaliśmy pociągiem. Na stację dotarliśmy na chybił trafił, nie upewniając się wcześniej o której przyjedzie jakikolwiek pociąg. Rozkład jazdy zaciekle bronił tej tajemnicy, w końcu jednak Janek przeanalizował wszystkie cyferki oznaczające najróżniejsze kombinacje i wyjątki od regularnego kursu pociągu. Rozsiedliśmy się więc wygodnie podziwiając przemykające co jakiś czas składy w różnych kierunkach, aż nadjechał w końcu nasz.
Koleje Śląskie jak zawsze okazały się zaskoczone ilością rowerzystów, którzy nie wiedzieć czemu w piękny, słoneczny, pierwszy dzień długiego weekendu postanowili skorzystać z ich usług. Elf, do którego wprowadziliśmy nasze rowery posiadał tylko 4 uchwyty rowerowe, z których 3 już były zajęte. A chwilę później do naszej wesołej ósemki dołączyło jeszcze pięć rowerów. I kolejny raz jedynymi zwycięzcami w tej sytuacji byli konduktorzy, którzy z przymrużeniem oka potraktowali cały ten ambaras i zwyczajnie dali radę pogodzić swoje obowiązki z nie do końca pasującą do nich rzeczywistością. A Koleje Śląskie łapią ode mnie już drugiego minusa - kolejny raz na początek długiego weekendu...

Zdjęcia: Janek i  Goofy.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)