Złote nuty spadają na rynek i dokoła muzyki jest w bród...
Andrzej Sikorowski i Grzegorz Turnau to duet, którego od początku nie rozumiałem. A jednak, jak się okazuje, Kraków lubi łączyć w zaskakujący sposób. I tym sposobem powstała wielokulturowa mieszanka łagodna, ale o wyraźnym i głębokim smaku, z nutką greckiej oliwy - podanej na plaży w Zanzibaru.
Tą muzyczną, metaforyczną potrawę artyści podzielili niczym prawdziwy, wykwintny obiad, na kilka drobniejszych, wykwintnych dań. Wpierw zaserwowali nam przystawkę w duecie, która tylko zaostrzyła apetyt na dalszą porcję dobrej muzyki.
Po wspólnej części na scenie pozostał sam Andrzej Sikorowski, który rozpoczął swoją opowieść, w której wszystko zataczało coraz szersze kręgi wokół domu, w którym raz po raz krzątała się żona i Anioł Stróż, córka Maja i zaproszenie w te kręgi goście.
I mimo upływu lat Sikorowski śpiewa tak, jak zapamiętałem sobie z dzieciństwa. Cięgle po swojemu, opowiadając przy tym jakąś część swojej młodości, jakby wciąż jeszcze trwała, z godnym podziwu zapałem, ale i jakąś taką nostalgią za razem. Słowa uznania za ten kunszt.
W pół drogi na krakowski Rynek artyści znów się na chwilę spotkali by razem powspominać przyjaciół, a zwłaszcza nieobecnego już Piotra S, o którym utwór zawsze poruszał coś we mnie gdzieś tam w środku sprawiając, że żołądek wykręcał salto, a w oku szkliła się maleńka łezka.
Drugie danie zaserwował już sam Grzegorz Turnau, który zgrabnie przeskoczył od swoich najbardziej znanych utworów aż po najnowsze wydawnictwo, które sięga w zupełnie nowe pokłady muzycznych zdolności Grzesia.
Szybko okazało się też, że czas pędzi nieubłaganie, zwłaszcza, gdy człowiek dobrze się bawi, a Turnau na pewno dobrze się bawił zachęcając publikę do wspólnego śpiewu, po czym zmieniał tak linię melodyczną, by było jeszcze zabawniej, a z widowni dochodziły coraz śmieszniejsze fałsze, ku dalszej wspólnej uciesze.
Na koniec przyszedł czas na deser na powrót w duecie, który był już prawdziwą słodyczą dla ucha, co publiczność nagradzała co chwila gromkimi owacjami, tak, ze nie obyło się bez dokładki, czyli bisów - nawet o jeden więcej, niż spodziewali się sami artyści, którym żal było w końcu schodzić ze sceny niemal tak bardzo, jak nam pogodzić się z myślą, że za chwilę trzeba wracać do domów...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)