W ramach zrobienia dobrego uczynku i jednocześnie spędzenia najwspanialszego urlopu w dotychczasowym kawałku życia z Kimś najbliższym sercu, we wtorek rano pomknęliśmy we dwoje srebrną strzałą w stronę jednego z najważniejszych polskich miast z czasów królewskich. Historia Lublina sięga bowiem VI wieku, miasto lokowano zaś na prawie magdeburskim prawdopodobnie za czasów Bolesława Wstydliwego około 1257. Zapraszam zatem na szybką wycieczkę po tym ciekawym i jakże wzruszającym mieście - dwa dni skondensowane w jeden, gdyby ktoś chciał sobie od razu usystematyzować.
Naszą podróż zaczynamy od najsłynniejszej uczelni, czyli KUL, gdzie sprintem staramy się załatwić wszystkie niezbędne formalności (żadne z nas tutaj nie studiuje, uspokajam). Bieganie od drzwi do drzwi przez kilka pięter, budynków i jeszcze kilka ulic dalej pozwoliło jednak zebrać komplet pieczątek i oddać wszystko gdzie trzeba. Dla nas oznaczało to nic innego, jak czas wolny, co uczciliśmy pizzą o wdzięcznej nazwie Shrek oraz dzbanem zimnego soku pomarańczowego.
Z pełnymi brzuszkami ruszamy teraz spokojnie na podbój starego miasta. Zaczynamy od zamku, który zamkiem nie jest, choć na fundamentach zamku stoi. Dawne więzienie do złudzenia przypomina bowiem królewską siedzibę i z niego w stronę starówki wiedzie kamienny trakt usłany muzykami i turystami. W tej romantycznej scenerii spacerujemy trzymając się za rękę i czując na twarzach sielankowe, popołudniowe słońce. Docieramy tak do punktu informacji o mieście gdzie zaskakuje nas wyjątkowo kompetentna pani, która nie tylko wręcza ulotkę z mapą, ale także szybko rozeznaje profil naszych zainteresowań i szybko zakreśla warte odwiedzenia miejsca opowiadając przy tym o każdym z nich.
Według mapy najbliżej mamy do Wieży Trynitarskiej, postanawiamy się zatem na nią wspiąć. Ta neogotycka wieża jest także wciąż funkcjonującą dzwonnicą, a jej największy dzwon, Maria, rozbrzmiewa w najważniejsze uroczystości. Wieża jest także najwyższym zabytkowym punktem wysokościowym Lublina. Z platformy na wysokości 40 metrów roztacza się
panorama miasta. Nazwa pochodzi od zakonu oo. trynitarzy, którzy przebywali w pojezuickich zabudowaniach klasztornych, znajdujących się w pobliżu wieży. W połowie wysokości trafiamy na salę wystawową. Dalej korytarze wiodą nas na wyższą kondygnację, gdzie zaczynają się zbiory wszelakich rzeźb świętych, obrazów i innych przedmiotów związanych z sakralną częścią historii miasta. W końcu docieramy do najwyższej części i... tutaj budzi się mój lęk wysokości. Wyjście przez okienko okazało się moim maksimum możliwości, bowiem przed sobą mam jeszcze dwa stopnie w dół i bardzo niską koronę muru okalającego wieżę. Zastanawiam się wręcz zastanawiać, czy w ogóle bezpiecznie wypuszczać kogokolwiek na taras,
gdy naprawdę niewiele potrzeba, żeby z niego wypaść.
Z ogromną ulgą stawiam swoje stopy na powrót na bruku. Zerkamy na mapę i decydujemy się na kościół pw. św. Stanisława. Jest to, wraz z przyległym klasztorem, jedna z najstarszych budowli Lublina. Za datę fundacji kościoła klasztornego przyjmuje się rok 1253, zaś obecny kościół został oddany w 1342 roku z fundacji Kazimierza Wielkiego. Wnętrze jednak nas nie zachwyciło, jednak przyczyniło się do powstania pewnej barwnej opowieści, której finałem był płacz ze śmiechu i dziwne miny przechodniów. Spoczywają tu także relikwie Krzyża Świętego - niegdyś był to największy fragment, jednak zostały skradzione i do dziś nie odnalezione. Bezcenny przedmiot kultu religijnego w 1420 roku przywiózł do Lublina Biskup kijowski Andrzej i wiąże się z nim wiele cudów, z których o największym opowiem za chwilę.
Zmęczeni upałem spacerujemy jeszcze chwilę i trafiamy na opcję zwiedzenia podziemnej części miasta. Bez chwili namysłu postanawiamy odpocząć nieco od słońca i poznać przy okazji nieco lepiej historię miasta z kupieckiej perspektywy. Historia Lublina sięga VI–VII wieku, kiedy to kształtowały się pierwsze centra
osadnicze: Czwartek, Grodzisko i Białkowska Góra. Były to przy okazji trzy wzgórza, z których to pierwsze otrzymało nazwę z powodu odbywających się tam w czwartek targów. Lokalizacja miasta i otrzymywane za sprawą odwiedzających je królów przywilejów przyczyniły się do dynamicznego rozwoju handlu, który szczyt świetności przeżywał w XVI wieku.
Na odwiedzających podziemia czeka tutaj historia cudownego ocalenia miasta ze straszliwego pożaru. Lektor opowiada o nocy, w której rozpętała się straszliwa burza. W wyniku uderzeń piorunów wybucha pożar w żydowskiej dzielnicy a wśród mieszkańców wybucha panika. Rozszalały żywioł, według historii, wypędzają dopiero Dominikanie, którzy procesją z relikwiami Krzyża Świętego na czele, wyruszają naprzeciw płomieniom. Tym sposobem cud ratuje przed zniszczeniem całego miasta i jest bodaj największym przypisywanym relikwiom spoczywającym pod opieką oo. Dominikanów.
Podziemna trasa kończy swój bieg w miejscu, gdzie dawniej stał Kościół św. Michała Archanioła. Kościół farny byłby najstarszym gotyckim kościołem w Lublinie, jednak w latach 1846-52 został on rozebrany z uwagi na zły stan całego obiektu. W 2002 roku podjęto decyzję o rewitalizacji, dzięki której obecnie plac poprzecinany jest podniesionymi na wysokość jednego metra murami zgodnie z fundamentami, jakie pozostały po kościółku. Daje to obraz jego kształtu i wielkości oraz przyczyniło się do ożywienia tej przestrzeni oddając przy tym hołd jej historii.
Drugiego dnia natomiast wybraliśmy się do Muzeum Wsi Lubelskiej, czemu zresztą przeznaczę osobny wpis. Obiad jednak zaplanowaliśmy już w centrum, zatem popołudnie spędziliśmy ponownie na zwiedzaniu starówki i jej okolicy. Tym razem jednak zaplanowaliśmy trasę tak, aby odwiedzić wszystkie ciekawsze kościoły na katedrze skończywszy. Pierwszy odwiedziliśmy kościół Kościół Karmelitów Bosych, następnie niemal po sąsiedzku kościół rektoralny pw. Niepokalanego Poczęcia NMP. W obu miejscach zatrzymaliśmy się jednak tylko na chwilę w przedsionku, bowiem dalej wejść już nie można było. Taki oto przykry znak czasów... Na szczęście franciszkanie zawsze są otwarci, więc kościół pw. św. Piotra i Pawła mogliśmy już podziwiać od środka. Bardzo spodobał nam się tu także ołtarz, który nietypowo był wykonany z niemalowanego drewna - brązowy wyglądał nadzwyczaj prosto i... franciszkańsko. Dalej odwiedziliśmy kościół rektoralny pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny Zwycięskiej, niegdyś należący do ss. Brygidek. Przedostatni obiekt sakralny na naszej trasie należał do Bernardynów, czyli franciszkanów konwentualnych. Niestety mimo wielkich bilboardów zapraszających przyjdźcie do mnie wszyscy kościół Nawrócenia św. Pawła był zamknięty na cztery spusty. Na koniec udaliśmy się do obowiązkowego miejsca dla każdego turysty - Archikatedry św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty. To największy kościół w Lublinie, pełniący funkcję kościoła archikatedralnego Archidiecezji Lubelskiej. Jest on także prawdziwą barokową perełką za sprawą fresków, które pokrywają wnętrze naw. Są one wykonane głównie przez Jana Meiera. W prezbiterium znajduje się XVII wieczny ołtarz wykonany z czarnej gruszki libańskiej w oryginalnym hebanowym kolorze. W ołtarzu bocznym przy lewej nawie wisi obraz Matki Boskiej Płaczącej, który 3 lipca 1949 płakał krwawymi łzami. Zostały one zebrane i umieszczone w jednym z kamieni w koronie Maryi. W kaplicy Najświętszego Sakramentu zaś znajduje się cudowny Krzyż Trybunalski, znajdujący się pierwotnie w kościele św. Michała Archanioła.
Tutaj zakończyliśmy naszą przygodę z królewskim miastem, żeby wrócić do domu o w miarę przyzwoitej porze. To były bardzo intensywne dwa dni pełne zaskoczeń - pozytywnych i negatywnych. Koniec końców miasto jednak nam się spodobało, choć to chyba z racji na Muzeum Wsi, o którym będzie w osobnym wpisie. Na każdym kroku prześladowały nas jednak pary młode, które organizowały sesje w najróżniejszych miejscach przyprawiając nas o szerokie uśmiechy na twarzach. Zresztą na każdym kroku trafialiśmy na niejako sugestie, że sami powinniśmy pomyśleć o ślubnym kobiercu, co z jednej strony nas niesamowicie bawiło, a z drugiej dawało do myślenia. Cóż, czyżby powinniśmy serio o tym myśleć? Póki co mamy urlop, więc odpoczywamy od tych myśli i jakichkolwiek trosk udowadniając prawidłowość stwierdzenia, że szczęśliwi czasu nie liczą.
aż się wzruszyłam ;)
OdpowiedzUsuń