piątek, 6 sierpnia 2010

Gliwicka Masa Krytyczna

I oto nastał pierwszy w tym miesiącu dzień, przy którego dacie widniał napisany czarnym pisakiem bohomaz: GMK. Tak długo czekałem, że deszczyk nie mógł mnie powstrzymać, tego dnia jednak niebo nie wróżyło niczego dobrego. W środku dnia zrobiło się tak ciemno, że z niedowierzaniem patrzyłem na zegarek, a chwilę później za okno, którego szyba dzieliła mnie od ściany wody z nieba. Taki "deszczyk" już mógł pokrzyżować plany, a rwąca rzeka w którą zamieniły się ulice mogła jedynie zachęcać do ekstremalnego spływu kajakowego. Ja jednak wolę moje dwa koła i nieco stabilniejszą od wody nawierzchnię, dlatego postanowiłem przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności przed ruszeniem na Masę. Gdy tylko deszcz przestał siec, ruszyłem do warsztatu po zestaw narzędzi i dwa blaszane gadgety, na widok których dostaję alergii. Rozstawiłem się w domu z rowerem i zamontowałem wpierw bagażnik i debiutujące tego dnia nowe sakwy, a następnie przystąpiłem do obmyślania jak oszukać producenta i zamocować w moim rowerze zupełnie do niego nie pasujące... błotniki. I tym sposobem mój rower bardziej przypominał już.... coś bliżej nieokreślonego i zabawnego.
Nieco spóźnieni ruszyliśmy z Januszem w trasę obierając azymut na pl. Krakowski w Gliwicach. Po drodze dołączyła do nas dwuosobowa grupa z Bytomia i już było nas dwa razy więcej. Mimo nieprzyjemnego incydentu po drodze dotarliśmy cało do celu na pięć minut przed rozpoczęciem. Od razu udałem się do "Ojca Dyrektora" po coś, na co już też długo czekałem. Stałem się posiadaczem firmowej, sygnowanej przez GMK kamizelki z dumnym napisem Serafin na plecach. I chwilę później już ruszyliśmy w drogę, by pokazać, że rowery też stanowią część ruchu ulicznego, co szybko przełożyło się na postój w korku... Dalej już jechaliśmy bez większych niespodzianek w formie korków, co chwila trafiając na pozytywne reakcje kierowców jadących w przeciwną stronę, które za pewne w większości były zmotywowane widokiem bicykla, który jechał na czele naszego peletonu. Kolejną ciekawą atrakcją był jadący za nami autobus pełen kibiców Górnika eskortowany przez dwa radiowozy. Jeszcze na koniec, przez ostatnie sto metrów nasz peleton zamknął radiowóz i tak bezpiecznie wróciliśmy na pl. Krakowski.

Szczęśliwy uczestnik GMK i jego nowy "gadget".
Gdy rowery rozjechały się w swoje strony i my z Januszem ruszyliśmy za cel dając sobie lotnisko, gdzie chwilę posiedzieliśmy patrząc, jak niebo coraz bardziej ciemnieje. Ten zapadający powoli mrok nasunął mi myśl na powrót przez Żerniki, gdzie można przecież zawsze zatrzymać się pod Radiostacją. Tak też zrobiliśmy i następną chyba godzinę spędziliśmy pod naszą śląską wierzą Eiffla. Efekt postoju lepiej już oddadzą zdjęcia, choć warto wspomnieć o towarzystwie komarów, które z uporem nam dokuczały.

Niebo jeszcze dość jasne, by poczekać.
A na to warto było czekać. Dla kogo to serce? Serce wie...
Na koniec został powrót w całkowitych ciemnościach i lekkiej mgle, co w połączeniu z przejazdem przez las dodało nieco dreszczyku emocji naszej ekspedycji. Na szczęście wróciliśmy cało i zdrowo, po drodze zatrzymując się na jeszcze jeden plener. Niestety coraz usilniejsze błyski i grzmoty zmotywowały nas do szybszego powrotu pozostawiając niedosyt nocnych zdjęć. Ale to dobrze, bo okazje będą znów a rosnący apetyt zapowiada rychłe ziszczenie kolejnych planów.

Jeszcze na chwilę się zatrzymać, jeszcze jedno zdjęcie...
Z pozdrowieniami
~Serafin

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)