Miałem w planach nie używać słowa "roweroholik", ale zdaje się, że tylko to słowo idealnie odzwierciedla moje ostatnie kilka dni, gdy chodziłem i niemal gryzłem i skakałem mając chwilę wolnego czasu, a pogoda za oknem niemal zupełnie uniemożliwiała rekreacyjną jazdę na rowerze - tak ważne słowo rekreacyjna, wszak na upartego jeździło się w gorszej pogodzie, ale były ku temu "cele wyższe". Ale chcąc zachować dla siebie zdrowie ciała i resztek rozsądku, dopiero dziś miałem przyjemność pokręcić.
Pierwszy pomysł, z którym trudno było się nie zgodzić po ostatnich nie-przygodach z błotem, był prosty: gdziekolwiek, byleby asfaltem. Pomyślałem więc o Gliwicach i mojej pętli "pod 50km" w wersji skróconej do około 40 "kilosów", jednak pierwotne założenia skreślały drogę przez Żerniki i pozostały właściwie dwie opcje - Sośnica lub centrum. Na pierwszy więc ogień wybrałem centrum, które postanowiłem omijać jak najdłużej się dało dzięki urokom os. Kotarbińskiego a później Maciejowa. Niestety dalej wiodła już tylko ul. Chorzowska, co jakoś przebolałem i wraz z nurtem nielicznych dziś samochodów pomknąłem aż na ul. Zwycięstwa w Gliwicach.
"Zwiedziłem" rynek, przejechałem obok muzeum i z przerażeniem stwierdziłem, że moje hamulce wydają dźwięk leniwego osła zmuszanego do pracy - przeraźliwszy i skuteczniejszy hałas niż moja pokładowa trąbka od Piernika. Nie chcąc dalej narażać się przechodniom wybrałem opcję z mniejszą potrzebą spowalniania się, czyli przez pl. Krakowski, który był tak oblodzony, że wypiąłem się z SPDeków żeby nie polecieć, na Akademicką oznaczoną pięknym zakazem i pod spodem "nie dotyczy rowerów". Dalej można się już domyśleć, że pojechałem w stronę Sośnicy i właściwie bez większego kombinowania w stronę domu.
Gdy byłem już w stanie stwierdzić na jakiej wartości zatrzyma się dziś licznik i że będzie to okrągłe 30 kilometrów, dojechałem do domu. Zresztą tą opcję powoli popierały też mięśnie, które odwykły od wysiłku a nadto zimowy tryb jazdy nie sprzyja większym dystansom.
Pora więc na mały rekonesans, bo hamulce zwykle zwiastują i inne problemy. Postanowiłem więc, że umyję rower, a że odpadała opcja "outdoor", wyjąłem koła i wstawiłem do wanny, a gdy te już lśniły czystością, do wanny wstawiłem też ramę. Ostatecznie rozmontowałem kilka rzeczy i mogę stwierdzić co następuje:
- tylna opona ma wadę i pęka przy obręczy
- hamulce z przodu wołają o nowe okładziny, których nie mam nawet zamiaru znowu kupować
- tarcze wymagają umycia jeszcze w co najmniej acetonie
- w przeciwieństwie do łańcucha, kaseta i przednie "zęby" mają się całkiem nieźle
- aluminiowy bagażnik na sztycę obrzydliwie śniedzieje
- pozostałe elementy, w tym nawet amortyzator, mają się całkiem dobrze i niemal nie stwierdzono rdzy - wyjątkiem jest kilka główek śrub, ale te "mają prawo"
Tyle podsumowania, wkrótce podjęte zostaną stosowne kroki, żeby usprawnić działanie mojego wehikułu, bo o ile prognozom nie można wierzyć, to jednak watro mieć już sprawny sprzęt na pierwsze dłuższe, cieplejsze dni i cenne weekendy.
Nieźle dowalasz do pieca. W tym roku nie ma bata, żeby Cie przegonić. Niestety tarczówki za cenę swej skuteczności wymagają niezłego wkładu finansowego i opiekuńczości. Jednak jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym rower kąpał w wannie. Może za Twoim udziałem narodzi się jakiś nowy trend :)
OdpowiedzUsuńRok temu mówiłeś to samo i jak to się kończyło? Ale, to nie dla kilometrów przecież jeździmy, a dla tych chwil ;)
OdpowiedzUsuńTak, tarcze to jednak mocno wymagający sprzęt - wkrótce się przekonasz, o ile tylko ubrudzisz Hindenburga ;)
Kąpiel w wannie - prysznic jest u mnie na piętrze, a nie chciałem wszystkiego po drodze ubrudzić - w kawałkach zmieściłem rower w wannie i dziś już lśni i czeka na nowe przygody :)
Łączę się z Twoim rowerem i też czekam na Wasze nowe przygody ;) Wpisy rowerowe w zimie czyta się jeszcze przyjemniej.
OdpowiedzUsuń