... bo zaczyna się weekend. Dwa i pół dnia wytchnienia od komputera, tabletu i wszystkiego, co związane z pracą, a rzadziej z przyjemnością. A jako, że zaczęliśmy wczoraj nowy miesiąc, więc dziś pierwszy piątek miesiąca, co bez wątpienia oznacza na moim blogu GMK. Skrzętnie spakowałem więc wszystko, co potrzebne w torbę na bagażniku i ruszyłem się rozgrzać, bo wewnętrzne ADHD nie pozwalało mi czekać do 17:00 w domu. Postanowiłem zajechać na ulubiony wiadukt prowadzący do Biskupic i ustrzelić kilka nudnych kadrów. O ile kadry nudne były, to okolica przestała być nudna - zmieniono mój ulubiony znak stopu przed przejazdem kolejowym na taki zwykły i... no dobra, nudny. A kawałek dalej kolejny przejazd i kolejne zaskoczenie, bo zmieniono płyty, położono asfalt i wszystko wygląda, jakby ktoś przywiózł ciężarówką cywilizację i po prostu ją tu wysypał. Wszystko pozytywnie, choć nie będzie to już klimat księżycowych kraterów i uskoków tektonicznych między betonowymi płytami a szynami.
Druga odsłona rowerowych atrakcji to już wyjątkowa przed czasem ustawka pod naszymi willami - Janek i Piernik i wszyscy w sumie trzej jesteśmy dziś przed czasem - jak nigdy. Zatem bez ociągania, ale i szaleństwa ruszyliśmy wpierw zaopatrzyć się w sieci jedynego dystrybutora lokalnego przysmaku, czyli kiełbasy "zajebistej". Dalej już przez "Waryniol" (os. Kotarbińskiego, czy jakoś tak) i Maciejów na ul. Wolności i Chorzowską wprost na pl. Krakowski, gdzie stała już grupa pod wezwaniem roweroholizmu, a nawet dwa radiowozy - rewelka!
Zebrało całkiem sporo, bo dane z liczarki zupełnie się nie zgadzały, przyjmijmy więc że jakieś trzy dziesiątki, bądź dwa razy tyle kół "stąpających" po Gliwickich asfaltach i staromiejskich brukach. Zimowa trasa, gorąca atmosfera, popisy i piski opon i szaleństwo eskortujących nas panów w srebrnych blaszakach marki KIA, którzy najwyraźniej dziś ubolewali nad brakiem tylnego napędu. Świetna impreza i oby taka zaka radosna i pozytywnie zakręcona wśród kaskadersko-heroicznych popisach funkcjonariuszy, którzy chronili peleton z każdej możliwej strony. Gdyby jeszcze Audiobikerowi nie wysiadł sprzęt a słupki rtęci wskazywały dwadzieścia kresek (choć dzisiejszymi sześcioma też nie gardzę!), byłoby więcej, niż idealnie. Nawet się uśmiecham.
After montował się żółwim tempem i w dziwnej lokacji, więc pod sztandarem zabrzan pomknęliśmy drogą powrotną maksymalnie zoptymalizowaną i uwzględniającą kolejny raz punkt zaopatrzeniowy w znanej już sprzed godziny sieci marketów. Janek niestety odpuścił, więc po przesiadce z roweru na glany i plecak, wraz z Piernikiem i Skudem udaliśmy się w międzyświaty dumając nad postępującą cywilizacją i planami chorych urbanistów. Ogień zapłonął bezproblemowo, wszak na niemieckim papierze oparliśmy ten arcyważny moment rozpalania. Kolejne przemiłe ognisko, fajne pogawędki i przesiąkanie dymem można odfajkować jako to udane. Zresztą, czy przy ognisku i w towarzystwie takich osób może być źle?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)