środa, 6 czerwca 2012

Inna perspektywa

Dziś niebo nie straszyło deszczem, jak to miało w zwyczaju od dłuższego czasu. Już z samego rana postanowiliśmy z Kubushem wykorzystać ów okoliczności na strategiczną wyprawę zaopatrzeniową aż na skraj sąsiednich Gliwic do jednego z sieciowych sklepów, który chwali się nagromadzeniem sprzętu do największej liczby sportów pod jednym dachem. Zebrałem się zatem z pracy niesiony na skrzydłach weekendu zaczynającego się już w środę i po strategicznym uzupełnieniu kalorii przez spaghetti własnej roboty i odzianiu się w bardziej pro rowerowe ciuchy pognałem dalej do Kubusha, u którego melduję się tradycyjnie lekko spóźniony. Nie ma jednak tego złego, bo chwilę za mną wpada jeszcze kurier z tajemniczą przesyłką, w której jest też i drobiazg dla mnie, ale o tym po powrocie, bo niepotrzebnie nie trzeba tachać wszystkiego ze sobą. Ruszyliśmy bez większych udziwnień najprostszą i zarazem najruchliwszą ulicą Wolności i dalej Chorzowską i tak dalej przez zatłoczone Gliwice.
Postanowiliśmy nie zostawiać rowerów bez opieki, mimo, że z ściany łypało na nas złowrogie oko opatrzności kamery, więc Kubush pognał pierwszy, a ja czekając wygrzewałem się w pierwszych od dawna promieniach słońca, co patrząc na prognozy pogody było działaniem wręcz strategicznie ważnym. Później mała zamiana i w kilka chwil wracam z nowymi rękawiczkami rowerowymi, co patrząc na stan obecnych można uargumentować stwierdzeniem "no czas najwyższy". Chciałem jeszcze upolować sobie jakieś zgrabne lusterko, ale niestety nie znalazłem nic w tej materii, a nawet zapasowej dętki trudno było się doszukać, czyli sezon rowerowy w pełni...
Powrót zaliczyliśmy właściwie tą samą trasą, może z małymi korektami wynikającymi z ulic jednokierunkowych i ogólnego faktu, że przez centrum niektórymi ulicami sprawniej da się przejechać w tą, a nie inną stronę.
Pit stop u Kubusha i do ekwipunku dorzucam wspomnianą wcześniej przesyłkę, czyli ultra lekki substytut namiotu, worka, okrycia, spadochronu i co tam jeszcze MacGyver by nie wymyślił - mnie wystarczy pierwsza opcja. Zadowolony pokręciłem w stronę domu obmyślając plany na resztę popołudnia.
Telefon później wiedziałem już, że zajmę się legendarną poziomką - Bleckiem. I tu zaczynają się schody, bo po doprowadzeniu wszystkich podzespołów do sprawności okazało się, że jazda takim rowerem poziomym nie jest tak prosta, jak wspominam z pierwszych przygód po jednej z zabrzańskich Mas. Gdy napęd przeniesie się z konwencjonalnego układu "tylne koło" na skrętne przednie wychodzi niezły bigos. Kilkanaście minut później załapałem jednak o co chodzi i byłem w stanie ruszyć z miejsca mieszcząc się między dwoma krawężnikami ograniczającymi szerokość ulicy, a następne długie minuty uskuteczniałem tą technikę aż po ekstremalne zakręcanie. Niestety nikt nie uwiecznił moich kompromitacji, gdy jak małe dziecko na nowo uczę się jeździć na rowerze, słowa znów muszą wystarczyć... Ale obiecuję poprawę i następnym razem będą już zdjęcia.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)