Piątek, godzina 15:00 była dziś jedną z najmilszych godzin jakie mogą nadejść dla szarego człowieka we współczesnej machinie systemu koncesyjno-etatystycznej - wraz z tą godziną wybił dla mnie początek dwutygodniowego urlopu, którego wymiar w minimalnie właśnie takiej długości narzuca mi, w przecież wolnym kraju, państwo. Podszedłem jednak do tego tematu ze zdrowym sobie dystansem obiecując, że od teraz będąc na urlopie nie będę sobie zaprzątał głowy i szargał nerwów tematami niewolniczo-zarobkowymi. W końcu jest drugi piątek miesiąca, w końcu jest Zabrzańska Masa Krytyczna!
Umówiłem się z Jankiem, Piernikiem i jego Księżniczką pod moją willą i tak ruszyliśmy tradycyjnym sobie peletonem wpierw w celach zaopatrzeniowych, po drodze spotykając jeszcze Daniela wraz z jego Towarzyszką. Gdy sakwy Piernika zostały należycie uzupełnione ruszyliśmy spokojnie na pl. Wolności gdzie o dziwo czekało na nas już sporo rowerzystów, co patrząc raz na termometr, a raz na niebo, było wynikiem naprawdę imponującym. Chwila zastanowienia i matematycznych zawiłości w połączeniu z kalendarzem i astrologią dały nam wynik: to już XXIV Zabrzańska Masa Krytyczna, zapewne więc wszyscy oczekiwali jakiejś imprezy, która odbędzie się oczywiście dopiero za miesiąc.
Po ustaleniu ze stróżami prawa w srebrnym wozie trasy i ogólnego zarysu przebiegu całej Masy rzuciłem kilka tradycyjnych słów przywitania licznie zgromadzonej braci rowerowej by chwilę później ruszyć przez jednoosobową bramkę liczącą, czyli jednogłośnie wybranego do liczenia uczestników humanistę Daniela. Ten bez trudu i zbędnego całkowania oszacował tłumy na około 80 uczestników. Ruszyliśmy zamanifestować nasze prawo do własnego kawałka asfaltu pod kołami i skrawka uwagi w lusterkach kierowców, a tłum nasz nie mógł pozostać obojętny wywołując uśmiechy na twarzach przechodniów i niekoniecznie tyle samo radości wśród posiadaczy większych od rowerów pojazdów.
Radosny korowód całkiem sprawnie przejechał przez miasto przystępną dla każdego prędkością, a tym razem wśród egzotycznych pojazdów warto odnotować monocykl, którego właściciel przyjechał na nim aż z Gliwic! Impreza jak zawsze udana, udało się nawet uniknąć deszczu, którym tak skutecznie straszyło nas ołowiane niebo.
Przejazd zakończył się kolejny raz na pl. Wolności, który jeszcze długo nie pustoszał ze sporej ilości wymieniających się poglądami rowerzystów. Część z nas jednak miała już afterowe plany, a jako, że ostatnio nie udaje się nam ich zorganizować w większym gronie, udaliśmy się przegrupować siły i zamienić rowery na wygodne obuwie, by miło spędzić ostatnie godziny dnia przy kameralnym ognisku...
Zdjęcia autorstwa Goofy'ego - dzięki!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)