"My, choć ulepieni z boskich chromosomów.
Ledwo dukamy łańcuch swego DNA."
Tyle już widziałem, wiem czego się spodziewać - z takim przekonaniem w miłym towarzystwie zmierzałem na zapowiadaną już jakiś czas premierę mojego ulubionego teatru - Gigantów. A złudne przekonania gruntował widziany raptem tydzień wcześniej David, gdzie może z zupełnie innej beczki, jednak gigantyczny Goliat odgrywa swą niemałą rolę we wprawianiu publiczności w zdumienie. A jednak nic bardziej mylnego nad pewność siebie...
Bo czy nie pewność siebie nie "pomogła" tytułowym Gigantom? Mea culpa i na kolejną premierę Teatru "A" znów wrócę z podkulonym ogonem dając się niebagatelnie zaskoczyć - jedynie na słabe oświetlenie przygotowany będę na pewno. Ten swoisty "element" scenografii na który oczekiwaliśmy z utęsknieniem bardzo utrudniał pracę każdemu fotografowi, a już nie bez mała mnie z moim kompaktem. Z drugiej jednak strony dzięki temu nieliczne zdjęcia, które "wyszły" mają swój specyficzny urok i zdradzają równie niewiele, co zdradzę dalej i ja.
Aktorzy kolejny raz sięgają po wiele uniwersalnych symboli spinając cały spektakl wyjątkowo ciekawym układem tanecznym i grą całym ciałem. Niewiele słów pada w całym przedstawieniu, zdaje się wręcz, że o jedno, czy dwa za mało. Jest jednak mistrzowska muzyka i delikatne operowanie skąpym światłem, odrobina dymu i wspaniały głos zabrzanki Katarzyny Groniec, która raz po raz łypie na nas z transparentnych ekranów w multimedialnej projekcji niczym hologram. Uzupełnia ona o śpiewany komentarz całe dzieło i muszę przyznać, a wybredny jestem w tej kwestii przecież niebywale, że czyni to już na prawdę nie tyle profesjonalnie, co mistrzowsko, wzorowo i inspirująco. Słuchałem oniemiały.
A co z samymi Gigantami co do których spodziewałem się postaci na szczudłach, ogromnych konstrukcji i kto wie czego jeszcze? Niestety, a może stety nic z tego. Trzy sceny zwrócone do wszystkich widzów, którzy mogli otoczyć je by obserwować aktorów niemal z każdej strony. Żadnych fajerwerków nad te zmyślne projekcje, które co jakiś czas zawisały nad głowami. To aktorzy tchnęli życia w surowe rusztowania i swoją grą zmuszali do uruchomienia kolejny raz swojej wyobraźni.
Wspaniała parafraza naszej codzienności i nie tylko - to znalazłem w tym przedstawieniu. Zagubione ideały, zdegenerowany przez człowieka świat, gdzie ów człowiek chce stać się bogiem - gdzie każdy z nas żyje i nieświadom włącza się do tego owczego pędu. A później zrzekamy się tego ciężko wypracowanego bóstwa i ślepo wierni swym dziełom hołdujemy im. Zapominamy o istocie naszego człowieczeństwa, boimy się pamiętać o swojej małości wobec jedynego, prawdziwego i wszechmocnego Boga, który ostatecznie rozliczy nas z wszystkiego w dniu sądu ostatecznego...
I nie powiem, była to jednak z trudniejszych dla mnie spektakli, ale wart obejrzenia, wart wzbudzonych przemyśleń, wart ponownego wybrania się...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)