piątek, 27 kwietnia 2012

Pewne podsumowanie

Po całej wieczności jaka minęła od czasu mojego dobrego samopoczucia i ogólnie zdrowia, znów wróciła mi leniwa ochota by żyć i cokolwiek zdziałać. Ponieważ przejawianie jakiejkolwiek aktywności fizycznej jeszcze nie wchodzi w grę, postanowiłem zrobić porządek w mojej rowerowej "stajni". Przyprowadziłem więc wszystkie rowery i ich pochodne do mojego pokoju i na pierwszy ognień wziąłem Scotta, gdzie zasadniczo nie było wielkiej filozofii - wymienić siodełko na wygodniejsze. Mam siodełko, wagę (producent nie podał wagi siodełka, a ciekawość ile przybędzie cennych gramów była silniejsza - niecałe sto!) i potrzebny klucz - wszystko sztuk raz - zatem cała operacja trwała dosłownie chwilę.
Druga w kolejce stała Morfina, której ostatnio brakuje powietrza i wcale nie wygląda to na problem z płucami. Podejrzewałem zawór dętki, więc wyjąłem ją bez skrupułów i książkowo zacząłem kolejne odcinki zanurzać w wodzie w poszukiwaniu winowajcy. Nie znalazłem jednak zupełnie nic, przetarłem więc profilaktycznie oponę, rzuciłem okiem na felgę po czym zintegrowałem wszystko z nową dętką - wszakże rowerzysta dętkę w zapasie mieć musi. No to teraz ów dętki zapasowej nie posiadam, ale za to mam komfort psychiczny, że gdy przyjdzie mnie ochota na kolejne kilometry, nie będę musiał ich zaczynać od, dwuznacznego zresztą, machania pompką.
Na koniec została mi "Żółtoczarna śmierć", jak pieszczotliwie zwykł ją nazywać Janek - rower poprzednik Morfiny, który od roku stoi bezczynnie i niszczeje, a pojawiła się okazja, by częściowo chociaż wrócił do łask. W tym rowerze zasadniczo zepsuło się już wszystko, co się zepsuć mogło i działało absolutne minimum zapewniające możliwość sprawnego poruszania się i zatrzymywania bez nadmiernych oporów toczenia. Jednak po roku odstawki rower dopadła rdza, która początkowo wydawała mi się zupełnie niegroźna, jednak po dokładniejszych oględzinach musiałem dać za wygraną i potwierdzić "zgon".
Ech, na starość robię się chyba jakiś sentymentalny, ale ten rower przez pięć lat zjeździł ze mną sporo miejsc, przeżył niejedną przygodę i mógł mieć przejechane dobrych 15 tys kilometrów, co jak na rower z hipermarketu jest nie lada wyczynem. Pozostało mi jedynie zdemontować to, co może się jeszcze kiedyś przydać i zasadniczo nie zapełniłem tym nawet połowy pudelka po butach. Tylne koło oddałem na transplantację do roweru brata, który przy okazji także ogarnąłem, natomiast rama najprawdopodobniej trafi ostatecznie na złom, by dzięki magii recyklingu stała się kiedyś jakimś nowym, fajnym i użytecznym przedmiotem. 
Zdjęcia oczywiście wygrzebane z archiwum, natomiast dwa pierwsze to stan obecny - jedne z tych chińskich, chromowanych śrub, które nigdy nie rdzewieją - cóż, nie zardzewiała właściwie tylko tarcza hamulcowa i plastikowe odblaski...

niedziela, 22 kwietnia 2012

Teatr "A" - Sennik Józefa

Od razu podnieśmy poprzeczkę, a właściwe rzućmy ją gdzieś daleko, byleby nam jakiś pies nie przywlekł jej spowrotem ucieszony nieoczekiwanym przejawem chęci z nim zabawy. Józef jedenastu braci miał:  Rubena, Symeona, Lewiego, Judę, Issachara i Zebulona; Beniamina; Dana i Naftalego; Gada i Asera. Miał to szczęście być wśród całej dwunastki być umiłowanym synem i nadto obdarzony niebezpiecznym darem - snami, które potrafił interpretować, a w których bracia oddawali mu pokłon. Niebezpieczna mieszanka, która musiała zaowocować tym, że bracia dadzą mu nieźle w kość. I jak wiemy wszystko dalej kończy się źle, posadźmy więc jeszcze dzieci na widowni i zobaczmy co się stanie, gdy puścimy wodzę fantazji...

Elektrociepłownia Zabrze

Dziś kolejna porcja historii, tym razem obiektu od dawna charakterystycznego, często jednak nieco niedostrzeganego w naszym mieście - zabrzańskiej elektrociepłowni. Dzięki wspaniałej inicjatywie "dni otwartych", którą podjęła także miejscowa spółka energetyczna mieliśmy niebywałą okazję przekroczyć mury historycznych gmachów i podziwiać ogrom i kunszt poprzeplatany rurami i kablami. 

sobota, 21 kwietnia 2012

śląski Park Śląski

Dzisiejsze prognozy pogody same nie były pewne co powinny mówić, a czego nie, dlatego wzięliśmy sprawy w swoje ręce i po krótkich ustaleniach postanowiliśmy wraz z Piernikiem ruszyć szacowne cztery litery. Za cel obraliśmy sobie WPWiK, który od właściwie kilku dni nosi nową nazwę "Park Śląski". Żeby jednak nie dotrzeć tam od razu i bez większych przygód, trasę wytyczyliśmy sobie bytomskimi terenami poprzemysłowymi i licznymi hałdami, które z każdej strony otaczają to miasto.
Miały być przygody, więc zaczęły się już na granicy z Miechowicami, gdzie odkryliśmy, że jedna z ciekawszych tras jest raczej nieprzejezdna za sprawą ostatnich deszczów, co nie było wielkim zaskoczeniem, wszakże błoto zalega tam nawet po miesięcznych upałach i suszach, ot taki mikroklimat. Na szczęście w zanadrzu mieliśmy jeszcze pewną alternatywę, tu jednak problemem okazał się nadmiar możliwych dróg. Po konsultacji więc z nawigacją w wersji papierowej i przejechaniu niepotrzebnie kilkuset metrów wydumaliśmy wspólnie "jak to leciało" i nasze rowery chwilę później mknęły już postapokaliptyczną równiną po dawnej hucie Bobrek w stronę centrum Bytomia. Gdy już pozwiedzaliśmy co piękniejsze architektonicznie wille w centrum, czekała nas mniej przyjemna dalsza przeprawa w stronę Chorzowa uliczkami, które tym razem wyglądały na zapomniane już chyba nie tylko przez władze miasta - aż chciałbym porównać do Czarnobyla, mogłoby się jednak okazać, że porzucone od trzydziestu paru lat miasto w Ukrainie do dziś wygląda na bardziej zadbane... Widok kolejnych ogromnych połaci hałd wydawał się o wiele bardziej estetyczny, powzięliśmy więc taki właśnie kierunek.
Im bliżej Chorzowa, tym bardziej zielono i więcej zakładów przemysłowych za razem chciałoby się stwierdzić. W oddali majaczył teren kopalni Polska i niedawno odwiedzona przeze mnie elektrociepłownia ELCHO. My za to mijaliśmy ogromne zakłady azotowe, w których naszą uwagę przykuła zwłaszcza bocznica dla cystern, nad którą górowały liczne, potężne zbiorniki paliwa o pojemnościach 1 i 2 tys m². Dalej już nie było takich atrakcji, bo krajobraz zmienił się na typowe śląsko-polskie przedmieścia, z których udało się w końcu dotrzeć do naszego celu - chorzowskiego Parku.
Sam park jest przykładnym w skali europejskiej sposobem rekultywacji terenów poprzemysłowych. Decyzja o jego utworzeniu zapadła w grudniu 1950 roku na posiedzeniu Wojewódzkiej Rady Narodowej w Katowicach. Obszar był w ok, 75% pokryty hałdami, pogórniczymi odpadami, biedaszybami, zapadliskami, bagnami i wysypiskami oraz w niewielkim obszarze terenami o charakterze rolniczym. Aby przywrócić do życia tak zdewastowany krajobraz w 600 ha łąk, lasów, ogrodów i skupisk nietypowych gatunków roślin i zwierząt trzeba było przemieścić ok.3,5 mln.m³ oraz dowieźć pół miliona m³ ziemi rodnej i torfu. Tak wg. projektu prof. Władysława Niemirskiego powstał więc jeden z największych parków śródmiejskich w Europie.
Aż 13 ha zajęła część festynowa wraz z dużym kręgiem tanecznym, gdzie co wieczór dobywały się imprezy taneczne i artystyczne. W latach 50 wybudowano Stadion Śląski, zoo, wesołe miasteczko, planetarium, zaczęła kursować nizinna kolejka wąskotorowa. W 1967 roku ruszyła kolejka linowa „Elka”. Spacerowicze mieli do dyspozycji 70 km alejek, 2400 ławek, 850 foteli i leżaków. W niedziele i święta przychodziło do parku nawet 150 tys. osób.
fot.: Piernik
Po zwiedzeniu parku postanowiliśmy jeszcze pozwiedzać sam Chorzów w czym znacząco pomógł nam remont estakady, co uniemożliwiło sprawny powrót najprostszą drogą. Pojechaliśmy więc deptakiem, na którym od dziwo nie dominowały banki, a kamienice wzorcowo wręcz pokazywały różnice między polską, a niemiecką moderną. Tak dotarliśmy w końcu w stronę Świętochłowic - tej dziwnej krainy, gdzie ścieżki rowerowe są i to w dodatku w lepszym stanie niż sąsiednie ulice. Nie rozczulaliśmy się jednak nad ich pięknem zbyt długo, wszakże "z górki" jedzie się najprzyjemniej i mimo lekkiej niedyspozycji kolan Piernika dość sprawnie  przemknęliśmy przez Rudę Śląską w stronę Zabrza, gdzie tradycyjnie zanotowaliśmy kres kolejnej wędrówki - dla mnie o dziwo najdłuższej w tym roku...

piątek, 20 kwietnia 2012

Trzy lata razem

Może nie zupełnie trzy, bo nie miałem przyjemności jeździć od samego początku istnienia Gliwickiej Masy Krytycznej, jednak przez większość czasu jej trwania udaje mi się dotrzymać jej kroku. Wyjątkowo w tym miesiącu jechaliśmy w trzeci piątek, z racji na Święta, które wypadły tym razem już na początku kwietnia. Nie przeszkodziło to jednak zebrać, podobnie jak w Zabrzu tydzień temu, około sześćdziesięciu rowerzystów.
Na miejsce miałem przyjemność kolejny raz jechać wraz z Piernikiem i jego Księżniczką, oraz Jankiem, który podejrzewam w swoim plecaku mógłby zmieścić jeszcze jedną osobę. Wpierw pl. Wolności, by przekonać się, że nikt jednak tam do nas nie chce dołączyć, a później już spokojna droga na pl. Krakowski, skąd tradycyjnie zaczyna się GMK.
Masowy przejazd zainaugurował już jeden kapeć wśród uczestników, a chwilę później był i drugi - czyżby dętki pękały z przerażenia na myśl o nowej, nieco zmienionej trasie? Swoją drogą trasa była bardzo ciekawa i znacznie różniła się od naszej standardowej, dzięki czemu niektórzy mogli poznać nowe okolice. Ja sam zająłem się planowaniem z Danielem niedzielnego przedpołudnia, ponieważ zabezpieczanie tyłu peletonu nie było dziś zbyt zajmującym zajęciem do czasu, gdy trzeciego kapcia zgłosił sam o. Dyrektor imprezy i na dłuższą chwilę musiałem skoczyć do przodu żeby przypilnować skrzyżowań.
Dzień miał zwieńczyć wspólny urodzinowy after, na który wybraliśmy się aż na "Wilcze Doły". Niestety spośród moich zacnych włodarzy dóbr Zabrskich jedynie Daniel dał się przekonać do wspólnego ogniskowania. Na miejscu okazało się jednak, że nie ujdzie nam dziś na sucho i to dosłownie. Złowrogie chmury nadciągały, gdy ja wyjechałem jeszcze w ekspedycję po Goofiego z jego Lubą, a gdy już wracaliśmy, nad ogniskiem padał deszcz, choć kilkadziesiąt metrów wcześniej zupełnie go nie było. Chcąc niechcąc powzięliśmy odwrót i z Danielem oraz Heksagończykami ruszyliśmy w drogę powrotną. O dziwo deszcz nawiedził jedynie połowę Gliwic i analogicznie także i Zabrza. Mieliśmy jednak szczęście i przyjemność jechać mokrym asfaltem, jednak z nieba nic już na nas się nie mściło, więc powrót minął w oka mgnieniu.
I tym sposobem dotarłem do domu pozostawszy dziś bez zdjęć...

piątek, 13 kwietnia 2012

Oczko

Piątek trzynastego postanowił nas zaskoczyć zapewne jednodniową przerwą w opadach deszczu, co było zaskakującym faktem zważywszy na dzisiejszą Masę Krytyczna w Zabrzu. Wraz z Kubushem udaliśmy się na krótkie spotkanie robocze ustalić szczegóły związane z ZMK w Maju, a następnie oboje udaliśmy się do swoich domów, by chwilę później spotkać się znów - na rowerach. Nim jednak to, umówiłem się z Jankiem 5 minut wcześniej, by poratować go wysoce specjalistyczną śrubką do SPDeka w miejsce tej, którą zgubił w trakcie naszego środowego tripu. W tym czasie zjawił się już Piernik ze swoją Księżniczką, którzy postanowili zaszokować wszystkich odwagą i przyjechać na tandemie zwanym też "Pamir Duet Okrutny", oraz jeszcze jeden nasz wspólny znajomy, którego Piernikowi udało się znów wyciągnąć na rower.
 
Na miejsce dotarliśmy o tradycyjnej 17:30 i już było widać, że słońce przekona dziś więcej osób do ruszenia swoich czterech liter z fotela na rowerowe siodełko. Ostatecznie zebrało się nas, wg. nieocenionej pracy liczarek, około 60 osób, co jest wynikiem, jakby nie patrzeć w kalendarz, bardzo imponującym z nadzieją, że będzie jeszcze lepiej. Odczuliśmy tylko brak eskorty policji, ale szybko ogarnęliśmy sprawę i każde skrzyżowanie udało się przejechać bez większych przeszkód. Na trasie zdarzyła się też jedna mała awaria, generalnie jednak wszystko było jak najbardziej udane.

Po krótkiej mowie i zaproszeniu wszystkich na okoliczne Masy w regionie długo debatowaliśmy nad zmontowaniem jakiegoś afteru, jednak chmury utwierdzały nas w przekonaniu, że dziś mimo wszystko sobie odpuścimy. Tak więc się też stało i po jeszcze dłuższej rozmowie z Kubushem rzuciłem się w pogoń za tandemem i jego obstawą, których dosięgłem dopiero w pół trasy do domu. Razem dotarliśmy już pod nasze wille i tak zakończyło się kolejne rowerowe popołudnie, które chwilę później przypieczętował deszcz, który oglądałem już na szczęście tylko za oknem.

Zdjęcia autorstwa Goofygo - dzięki!

środa, 11 kwietnia 2012

Z rozpędu


Choć flaga chciałaby zasugerować coś innego, to nie będzie nagle żaden patriotyczny wpis. Rzecz w tym, że udało się dziś uporać za drugim podejściem, tym razem bezbłędnie z egzaminem, stąd zostało nam całe popołudnie. Zorganizowawszy się więc z Jankiem i Piernikiem postanowiliśmy już nie tylko palcem po mapie, ale teraz swoimi stopami i kołami zajechać na północne części rowerowej mapy okolicy.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Epitafium przemysłowe

Święta powoli dobiegają końca, pogoda się poprawia jakby na złość, a nadmiar kalorii ciąży tu i tam. Wybrałem się więc późnym popołudniem rozprostować nieco skrzydła i pokrążyć nad najbliższą okolicą. Wiosna zdaje się przypomniała sobie o tej krainie i moje dzisiejsze ścieżki przesiąknięte były śpiewem ptasich szaleńców, którzy musieli ustąpić jedynie czasem przenikliwemu wyciu strażackich wozów, które miały nazbyt pracowity "lany poniedziałek". Zresztą z perspektywy kilkudziesięciu metrów ponad miastem było doskonale widać przyczynę ów wyjazdów heroicznych ludzi - co rusz na horyzoncie unosiły się snopy dymu nad wypalanymi łąkami... I tym sposobem próba umknięcia i zdystansowania się nieco od codzienności spełzła na niczym. Sięgnąłem po lornetkę i aparat do spółki i od niechcenia upolowałem kilka przemysłowych symboli mojego Zabrza - symboli, których niestety coraz mniej... Jakość może często niespecjalna, ale i przejrzystość powietrza za sprawą wspomnianych licznych pożarów nie była taka, jak sugerowały dzisiejsze prognozy i wykresy.
Szyb kopalni Ludwik (Ludwigsglück) - odległość 2.3 km. Dalej widać część instalacji Koksowni Zabrze, natomiast na ostatnim planie dwa bliżej niezidentyfikowane kominy - postaram się wkrótce uzupełnić ten brak.
Elektrociepłownia Zabrze - odległość 5.4 km. To najwyższy komin w okolicy - 250 m. Wybudowany został w 1985 roku. Ostatnio odmalowany - pierwotnie pasy były nieco węższe, później komin miał pasy jedynie u szczytu. Widać także (niestety) postępy przy wyburzaniu jednego z trzech mniejszych kominów. Obecnie dwa pozostałe są wciąż używane, jednak planuje się wkrótce wyburzenie także i ich. 
Koksownia Jadwiga - 2.7 km w linii prostej, moimi krętymi drogami jednak wyszło to nieco dalej.
Ostatni z odleglejszych widoków, najbliższy zarazem, bo 2,1 km. Szyb "Gigant" kopalni "Pstrowski", wcześniej "Hedwigswunsch", później "Bertha Hedwig", w czasie II wojny "Jadwiga".
 A to już drewniana chłodnia kominowa koksowni Jadwiga.
 I z dalszej perspektywy wraz z wiaduktem, którym niegdyś biegł wąski tor łączący koksownię z kopalnią "Pstrowski".
Tym razem gaszenie koksu zaskoczyło mnie nie z tego miejsca, z którego planowałem zrobić zdjęcie - cóż, trudno, może innym razem wyjdzie jak trzeba.
Na koniec nieco panoramiczne ujęcie Jadwigi wraz z zachodzącym słońcem.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Przemijanie

Dziś wykorzystując niewielką nadwyżkę czasu postanowiłem "po drodze" odwiedzić mikulczycki dworzec PKP, a właściwie to, co z niego jeszcze zostało. Tym, którzy żyją jeszcze w błogiej niewiedzy niechętnie  przekazuję wieść, że budynek został częściowo rozebrany.. Proponuję więc po raz kolejny przenieść się nieco w przeszłość, do początków jego historii.
Obecny stan budynku - 2.04.2012r. 
Początki linii kolejowej sięgają lat 1875-1880, kiedy to wybudowano linię Opole - Pyskowice - Borsigwerk. Jednak nie od razu mieszkańcy Mikulczyc doczekali się swojego dworca. Warto tu nadmienić, że w tamtych czasach była to zupełnie niezależna miejscowość (gmina wiejska) o usystematyzowanej od 1526 roku nazwie Mikultschütz, a bardziej ciekawskim dodam jeszcze, że pierwsze wzmianki o Mikulczycach pochodzą z 1311 roku, choć prace archeologiczne potwierdziły, że osadnictwo istniało tu jeszcze wcześniej. Wracając jednak na właściwe tory, 15 lutego 1906 roku oddano po północnej stronie torów w pobliżu centrum pierwszy przystanek kolejowy na wspomnianej trasie. Przez kolejne lata przystanek był kilkukrotnie rozbudowany, aż ostatecznie w latach 1927/28 wybudowano dworzec kolejowy z prawdziwego zdarzenia  w zachodniej części Mikulczyc, czyli ten, który znamy do dziś.
Tak naprawdę jego budowa bezpośrednio wiązała się z budową nowej linii, która niemieckiej części Śląska miała zapewnić swobodny dostęp przez Pyskowice w głąb państwa. Od początku istnienia dworca uruchomiono także połączenie autobusowe obsługiwane przez   zabrzańską Miejską Komunikację Samochodową, a w 1934 roku otwarto linię tramwajową. Myślę też, że nie bez znaczenia był fakt, że w tamtych czasach według danych statystycznych Mikultschütz było największa miejscowością wiejską Rzeszy (ponad 20 tys. mieszkańców).
Wiadukt, niegdyś biegła nim linia tramwajowa w stronę Wieszowy.
Budynek dworca był utrzymany w stylu nawiązującym do modernizmu. Trzykondygnacyjny zawierał oprócz hali dla pasażerów także pomieszczenia biurowe i mieszkania dla pracowników kolei. Stacja posiadała dwa zadaszone perony, do których bezpośrednio z poziomu poczekalni, prowadziło przejście podziemne (budynek stoi obok nasypu na którym biegnie linia). Równolegle biegło też przejście służbowe wyposażone w windy towarowe.
19 grudnia 1935 roku nazwę miejscowości i oczywiście stacji zmieniono na Klausberg, by dziesięć lat później 19 marca, po włączeniu do Polski nadać znaną do dziś nazwę Mikulczyce. W 1951 roku Mikulczyce zostały włączone w granicą miasta Zabrze i tak całkiem na poważnie w "Prima Aprilis" stacja otrzymała swoją ostateczną nazwę "Zabrze Mikulczyce". Niestety polskość i przejęcie kolei przez PKP oznaczała powolny schyłek bardzo krótkiej świetności dworca. Niespełna wiek później w 1994 roku odjechał ostatni skład pasażerski, natomiast 1 czerwca 1996 roku ruch pociągów osobowych na tej linii całkowicie zamknięto, choć jeszcze pół wieku temu stacja odprawiała więcej pociągów niż ta w centrum Zabrza.
Zima odsłoniła sąsiedni schron - oba bliźniacze wejścia zasypane.
Obecnie z dwóch peronów, czterech torów głównych i masy bocznic pozostały zaledwie dwa tory - jeden w rękach któreś ze spółek PKP  (Linia kolejowa nr 302[?] i połączeniem do linii 178) z czynną i dobrze utrzymaną bocznicą na terenie "Mostostalu", drugi natomiast należy obecnie do Kopalni Piasku "Kotlarnia" S.A. (Linia kolejowa "KPK-LK" nr 301). Budynek częściowo rozebrany, część mieszkalna jakoś się jeszcze trzyma, zapewne póki nie wyprowadzą się z niej ostatni lokatorzy. Okienko kasy biletowej obecnie zamurowane jest widoczne z prawej, wyburzonej części budynku. Zadaszenie peronów rozebrano w '96, natomiast przejścia podziemne zamurowano, a semafory: świetlne i kształtowe zlikwidowano.
W latach świetności ogromny PGR "Stary Dwór".
Po sąsiedzku stoi jeszcze jeden z ostatnich świadków świetności Mikulczyc. Wkrótce i ten budynek zniknie jak uprzednio obory i zabudowa mleczarni, następnie gorzelnia z oryginalnie krzywym kominem. Dobrze, że choć kuźnia i dworek "chroni" tabliczka "zabytek"... Temat na kolejną wędrówkę z aparatem.