By trafić tego wieczoru do Amfiteatru wystarczyło dołączyć się do licznych przechodniów, którzy nieświadomie organizowali się w całkiem pokaźny tłum, z czego wszyscy zdali sobie sprawę pod drzwiami wiodącymi na widownię. Odebrałem kopertę opatrzoną swoim nazwiskiem i teraz już tylko minuty dzieliły nas od wejścia na widownię, którego póki co strzegło kilku rosłych ochroniarzy. Gdy więc drzwi się otwarły, przepychanek nie dało się uniknąć i co ciekawe, najlepiej na tym wychodziły osoby starsze - czyżby większe doświadczenie? Na szczęście na pustej widowni nie było problemu ze znalezieniem dogodnego miejsca z widokiem na scenę i... co najmniej pół tuzina odzianych w żółte polo stróżów porządku i ładu, którzy za cel wyższy wzięli sobie gnębienie każdego posiadacza aparatu fotograficznego, lub, nie daj boże, kamery. Na szczęście siódmy rząd, sam środek sektoru, był już poza jego zasięgiem, można było więc spokojnie ustawić parametry zdjęć i czekać na pierwszy występ.
Po kilku brzdękach Piotra Bukartyka i innych zestresowanych muzyków nastała chwila ciszy, którą przerywali już tylko technicy ciągnący jeszcze dodatkowe, zapasowe kilometry kabli, ot tak, na wszelki wypadek. W końcu jednak wyszedł na scenę dzisiejszy konferansjer, Artur Andrus, którego widok zdecydowanie mnie zaskoczył - jak najbardziej pozytywnie oczywiście. Człowiek, któremu chyba nawet zapalenie krtani połączone z ostrą niewydolnością płuc nie byłoby w stanie zabrać zdolności do mówienia, nawet jeśli zupełnie nie ma o czym. Fakt faktem jednak pan Artur mówi nadzwyczaj przyjemnie dla ucha, a do tego z właściwym sobie poczuciem humoru, w odpowiedzi na który co rusz otrzymywał gromkie brawa. I tak od słowa, do słowa, zapowiedział, gdy była już gotowa: Joanna Kondrat z zespołem.
Aktywna od dekady artystka ma na swoim koncie dopiero jedno wydawnictwo - płytę Samosie z 2011 roku. Ponadto znana jest z współpracy z licznymi muzykami i twórcami, w tym Robert Szydło, Maciej Tubis, Marcin Lamch, Krzysztof Napiórkowski i Kamil Barański, którzy mieli także swój wkład we wspomnianą płytę Samosie. W Opolu jednak nie zachwyciła, choć koncert zaśpiewała całkiem dobrze i równo. Zabrakło jednak tego czegoś, co najwyraźniej wychwyciła następna artystka i towarzyszący jej kwartet muzyków.
Zespół Chwila Nieuwagi istnieje zaledwie od 2008 roku, wypracowali sobie jednak przez ten czas bardzo charakterystyczny, lekki i przyjemny styl będący połączeniem muzyki folkowej, jasnego jazzu i niebanalnej poezji. Charakterystycznym walorem zespołu jest Martyna Czech, wokalistka. Posiada wyjątkowo urzekającą barwę głosu i wrodzoną intuicję do tego, jak nim doskonale operować. Wystarczy chwilę posłuchać i spojrzeć z jakim zaangażowaniem śpiewa tekst, by zapomnieć zamknąć szeroko otwartych ze zdumienia ust, lub zbierać swoją szczękę z kolan.
Chwila Nieuwagi to jednak cały zespół, który stoi na równie wysokim poziomie. Za instrument szarpany, to jest gitarę, odpowiada muzyk/samouk Andrzej Czech, z wykształcenia i zamiłowania filozof. Choć częściej pogrywa rockowe kawałki, na akustycznym wiośle radzi sobie równie doskonale grając prosto, acz pięknie. Niższe dźwięki z ogromnego kawałka drewna i sznurków, jakim jest kontrabas wydobywa Rafał Kierpiec, który udziela się także jako drugi wokal dośpiewując często "na góralską modłę", co robi naprawdę niebywałe wrażenie. Całości dopełnia doświadczony jazzowy pianista Piotr Kotas, który na co dzień udziela się także jako kompozytor i autor znanych nie tylko na polskich deskach teatrów musicali, oraz aranżacji dla choćby Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk, czy zespołu Bracia. O rytm zadbał jeden z dwóch perkusistów zespołu - Bartłomiej Plewka, który choć jest w zespole najmłodszy stażem, doskonale zgrał się już z grupą.
Naprawdę było żal, gdy Chwila Nieuwagi opuszczała już scenę pozostawiając bardzo wysoko zawieszoną poprzeczkę. Scenariusz przewidywał jednak teraz nadejście "starego wyjadacza" Krainy Łagodności, która w Jego wypadku zdaje się graniczyć z Mordorem. Na granicy tych dwóch sprzeczności wypracował sobie swoją niszę i skutecznie unieszczęśliwia w niej swoich słuchaczy, by już za chwilę czarę goryczy przelać słodkim winem. To oczywiście mój ulubiony artysta, którego na tym blogu przedstawiać raczej nie potrzeba, formalności niech będzie zadość: Robert Kasprzycki.
Od dłuższego czasu "skazany" na bandowe granie w bardzo przyjemnym, rockowym klimacie Kasprzycki Band postanowił dziś wydobyć z siebie wszystko to, co radośnie wygrzewało się po jasnej stronie tajemniczej krainy pana Roberta, dzięki czemu jako jedyny artysta zdawał się odrobić pracę domową i przygotować coś właśnie "W stronę Krainy Łagodności". I tu już na starcie należą się wyrazy uznania. Do tego premiera opracowanego już w całości "Trzymaj się wiatru kochana", który mocno zapadł mi w ucho jeszcze jako szkic na koncercie na Woli Duchackiej, a tu, w Opolu wywołał bardzo żywe poruszenie i zainteresowanie. Cóż, czekamy wciąż na płytę Panie Robercie z pełną świadomością oczywiście, że część problemów z jej wydaniem jest nie do przeskoczenia.
Jeśli zespół, to oczywiście niestrudzony człowiek orkiestra Max Szelęgiewicz. Na swojej wiśniowej gitarze podłączonej do multiefektu potrafi podejrzewam zagrać absolutnie wszystko recytując do tego niekoniecznie rodzimą poezję. Do tego bardzo sympatyczny i żywiołowy człowiek, Pan Ojciec i Dyrektor, który wnosi do zespołu wybuchową porcję pozytywnej energii, którą wyładowuje wydobywając ze swej gitary to, co najlepsze.
W opozycji do dawki szaleństwa stoi natomiast Krzysztof Wyrwa, który po reorganizacji kadrowej zespołu stał się odpowiedzialny za najniższe tony - bas. Brzęczy więc i buczy na przekór temu, że część słuchaczy otwarcie przyznaje się do niewychwytywania linii basu w utworach. Ci co nie słyszą, niech żałują i... postarają się bardziej.
Całość składu domyka najlepszy mim wśród perkusistów i perkusista wśród mimów - Adam Zadora, który zupełnie nie zwraca już uwagi w który z metalowych, czy innych elementów uderza, bo robi to niezmiennie doskonale i mówiąc między nami, zazdroszczę mu poczucia rytmu, którego ja nie posiadam. Do tego talent do odnajdywania się wśród całej tej plątaniny statywów, talerzy i całego tego ustrojstwa w trakcie szczerzenia przezabawnych min i uśmiechania się, lub wywalania języka, gdy tylko zobaczy skierowany w jego stronę obiektyw - szacun!
Niestety i w przypadku Roberta koncert okazał się bezlitośnie krótki i nim się obejrzałem, już dobiegł końca. I choć przez chwilę była nadzieja na bis, program okazał się bezlitosny i po kolejnej wstawce z twórczością liryczną przesympatycznego Artura Andrusa na scenie pojawił się muzyk, którego ciągle jeszcze nie potrafię skojarzyć na linii człowiek-głos. Piotr Bukartyk z zespołem o utworzonej chyba ze złośliwą premedytacją nazwie Szałbydałci.
Artysta należy do tych, którzy mają dużo do opowiedzenia i robią to ubierając myśli w słowa, a następnie muzykę. Całość przyprawiają przewrotnym poczuciem humoru, zabawą słowem i grą skojarzeń otrzymując produkt wybuchowy. I bezlitośnie używając owego produktu wywołują wśród publiczności liczne wybuchy - śmiechu oczywiście. Cały ten szejker z niecodzienną zawartością oczywiście domyka przykrywka rocku, która często wchodzi w kolaborację z niekoniecznie sąsiadującymi gatunkami muzycznymi, jak choćby blues, folk i reggae z elementami kabaretu i piosenki literackiej.
Mój słowotok rozbija się tu jednak o mały zgrzyt, który bynajmniej dla mnie zaistniał dość wyraźnie w odbiorze koncertu - klimat. Owszem, bardzo sobie cenię twórczość Bukartyka i nie mniej wysoko stawiam gatunki muzyki, w ramach której obracali się muzycy, nie mniej brakowało mi bardzo spuszczenia z tonu na rzecz mocniejszego nawiązania do przewodniego motywu - Krainy Łagodności. A skoro mowa już o dźwiękach, to odpowiedzialni za nie w zespole są kolejno: Michał Przybyła – bas, Krystian Majderdrut – perkusja, Marek Błaszczyk – klawisze i Krzysztof Kawałko – gitara
Chłopaki grają naprawdę nieźle i doskonale są z sobą zgrani, a do tego umiejętnie wykorzystują możliwości swoich instrumentów, by w jakiś nie do końca uchwytny sposób nawiązywać do treści, które płynęły z ust Piotra Bukartyka. To duży atut zespołu, dla którego w końcu występy na dużych scenach to przecież nie pierwszyzna, gdy na stałe jest się wpisanym choćby w rozkład jazdy Woodstocku.
Moją szczególną uwagę przykuł jednak gitarzysta
Krzysztof Kawałko, który odpowiadał za specyficzną część dźwięków. Z perspektywy publiki wyglądał jak zakręcony bąk, który co rusz schylał się, by dokonać korekt, lub zmian w brzmieniu swojego wiosła, a do tego ciągle udawało mu się to osiągnąć "na czas", czyli wejść we właściwym momencie. Wyglądało to dość zabawnie, aż mam podejrzenie, że był to zamierzony efekt.
Po szalonym i żywiołowym graniu nadszedł czas, by zdecydowanie zwolnić. Stanisław Soyka z zespołem Soyka Kolektyw był tego zdecydowaną gwarancją. To kolejny przedstawiciel ludzi typu człowiek orkiestra: wokalista jazzowy i popowy, pianista, gitarzysta, skrzypek, kompozytor, aranżer. I do tego pochodzi z Gliwic, gdzie położył solidne fundamenty pod swoją dalszą karierę śpiewając już gdy miał 7 lat i niewiele później rozpoczynając naukę w Podstawowej Szkole Muzycznej I stopnia w klasie skrzypiec.
Towarzyszący muzykowi zespół wystąpił dziś w niepełnym składzie (bez saksofonu): Przemek Greger - gitara, Marcin Lamch - kontrabas, Kuba Sojka - perkusja, Zbyszek Uhuru Brysiak - perkusjonalia oraz Antoni Gralak - trąbka. I najbardziej intrygujące były tu oczywiście tajemnicze perkusjonalia, czyli zestaw zdawałoby się dziecinnych zabawek, które generowały dopełniające klimatu dźwięki brzdęków i innych, które niezwykle trudno byłoby nazwać - podobnie zresztą jak nazwanie wszystkich wytwarzających te dźwięki instrumentów.
Wyjątkowo mocnym punktem całego koncertu były krótkie wstawki i jedno solo trąbki Antoniego Gralaka. Właściwie nie jestem pewny, czy była to nietypowa trąbka kieszonkowa, bo na wersję piccolo nie brzmiała, czy kornet - wywodzący się z dawnego rogu pocztowego instrument przypominający trąbkę, jednak o znacznie większych możliwościach, zwany również pistonem.
Sam pan Stanisław zdawał się śpiewać nieco oderwany od rzeczywistości bardzo rzadko nawiązując jakikolwiek kontakt z publicznością - ot przyszedł, przywitał się i zaczął grać kolejne utwory i dopiero w drugiej połowie swojego występu spojrzał na wypełniony amfiteatr i postanowił jednak w jakiś cząstkowy sposób zachęcić publiczność do interakcji. Koniec końców ten występ uważam, choć technicznie dobrze przygotowany, został zaśpiewany tak sobie i mnie osobiście do gustu nie przypadł. Odrobinę też zawiodłem się, że nie zabrzmiał utwór "Darmodziej" z płyty Świat wg Nohavicy, który w piękny sposób korespondowałby z następnym gościem, gwiazdą tego wieczoru i powodem dla którego zachciało mi się przyjechać do Opola.
Jaromír Nohavica to prawdziwy ewenement w czeskiej kulturze i muzyce, z którego twórczością spotkałem się pierwszy raz zaledwie kilka lat temu (dziękuję Romsi, zdaje się, że Tyś temu winna), jednak zmieniło to zupełnie moje podejście do najbliższych zagranicznych sąsiadów, do których już kiedyś wybrałem się na rowerze i byłem zachwycony. Dziś jednak niebywała okazja, która ściągnęła mnie do amfiteatru, by posłuchać na żywo tego, co dziesiątki razy odtwarzałem już na domowym sprzęcie grającym.
Sympatyczny Czech rozpoczął koncert przeplatając utwory skłaniające do zadumy tymi, które sprawiały, że wszyscy zaczynali rytmicznie klaskać w dłonie i starając się śpiewać w ojczystym języku artysty wpadające z łatwością w ucho refreny. Sam Nohavica zaś nie krył, że sprawia mu niebywałą radość zaśpiewać w tak ważnym z muzycznego punktu widzenia miejscu, jak opolski amfiteatr, móc śpiewać tu po czesku z Polakami, z którymi od zawsze był mocno związany mieszkając na styku obu kultur i państw - w Těšíne - Cieszynie.
Artysta oczywiście biegle mówi po Polsku, czego jak przyznaje, nigdy się nie musiał uczyć, udowadniając tym samym bliskość naszych kultur i języków - wszak wszyscy jesteśmy przodkami tych samych Słowian i kroczymy po historycznie Śląskiej ziemi - nie Polskiej, Czeskiej, czy Niemieckiej, lecz Śląskiej ponad formalnymi podziałami. To był naprawdę piękny manifest pokazujący, jak można bez problemu wspólnie się rozumieć i dobrze bawić.
Dlaczego jednak twórczość Jaromíra Nohavicy jest tak wyjątkowa? Bo to prawdziwy Bard przez duże "B". Jako pracownik w jednej z Czeskich bibliotek pisał teksty dla innych, zasłynął zaś po wielkim sukcesie piosenki Lásko, voníš deštěm (Miłości, pachniesz deszczem) dla Marii Rottrovej. Dopiero po 1982 roku, namówiony przez przyjaciół, zaczął sam wykonywać swoje utwory szybko trafiając w poczet najpopularniejszych czeskich pieśniarzy. Oczytany, inteligentny i wyjątkowo wrażliwy artysta zgrabnie porusza się w klimatach folku i folkloru sięgając głęboko do słowiańskich tradycji swojego regionu. Oprócz autorskich tekstów tłumaczy także utwory innych wykonawców, takich, jak Okudżawa, Wysocki, Cohen, Vian i innych, oraz śpiewa utwory Karela Kryla.
W naszym kraju prawdziwy rozgłos Nohavicy
przyniosła tak naprawdę przedostatnia jego płyta, która na nasz rynek trafiła 5 marca 2013, czyli dziewięć miesięcy po premierze w swojej ojczyźnie. Tak mě tu máš niemal natychmiast podbiła serca Trójkowych i nie tylko słuchaczy, trafiając na szczyt listy przebojów. Utwory nagrano pod koniec lutego 2012 r. w Grandhotelu w Prościejowie, w pokoju nr 309. Na płycie zagrał polski akordeonista, Robert Kuśmierski, który także i dziś towarzyszył muzykowi grając nie tylko na akordeonie, ale też i na pianinie doskonale oddając niezwykły klimat panujący na ostatniej płycie i nie tylko - w zabawny czasem sposób uzupełniał też słownictwo "Jarka" jakby rozumiejąc go bez słów i podpowiadając brakujące słowo. Co ciekawe artysta wydał płytę sam, bez wsparcia firmy fonograficznej, a poparciem ogromnego sukcesu w Polsce jest dotarcie do drugiego miejsca zestawienia najlepiej sprzedających się płyt - OLiS, tworzonego przez Związek Producentów Audio Video.
Artysta zebrał oklaski na stojąco i kilkukrotnie bisował kończąc koncert zupełnie nieplanowanym zaśpiewaniem z... Arturem Andrusem! Znawcy wiedzą, że na wspomnianej już płycie Świat wg. Nohawicy znajduje się utwór Cieszyńska (oryg. Těšínská) śpiewany przez Andrusa, jednak na wykonanie na żywo najwyraźniej nie był przygotowany i bardzo zestresowany śpiewał na przemian z Nohavicą zwrotki - po czesku i polsku. Po tym utworze Jaromír Nohavica ostatecznie zniknął za kulisami, a my ruszyliśmy "na drugą stronę", gdzie ostatecznie musiał wyjść. Krótka rozmowa z artystą, autograf i zdjęcie, które tradycyjnie wyszło zupełnie nie ostre. I... widzimy się wkrótce w Katowicach, jak zdradził nam "Jarek".
Powinni Ci zacząć płacić Serafinie za trud włożony w sklejenie i umieszczenie w sieci tak perfekcyjnie skrojonych wspomnień okraszonych dobrym słowem i świetnymi fotkami... ;) Zaangażowanie i czas, który poświęcasz to i tak wielki gratis płynący z młodego serca. Podziwiam całokształt. I teraz już całkiem, całkiem na poważnie. Super, no super, świetnie. Dziękuję za podzielenie się wspomnieniami. Pozdrawiam serdecznie. sara
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa Saro :) Może kiedyś mi zapłacą, może za książkę... marzenie takie.
UsuńMasz już tylu "czytaczy" :) Serafinie, jeśli nie Ty to kto? Niezłomnie realizowane marzenia są skazane na spełnienie, tylko czasem my sami w sobie stwarzamy niepotrzebne ograniczenia. Miłego!
UsuńJeżeli człowiek tak prosty jak ja zadaje sobie fatygę by kupić płytę artysty takiego jak Nohavica, znaczy się, że artysta ten jest nieprzeciętny.
OdpowiedzUsuńMój ulubiony utwór: "Telegram". Myślę, że Twój też po części.
Pozdrowienia.
Gratuluję doskonałej inwestycji. Mnie cała płyta urzekła bez reszty, każdy tekst jakby napisany specjalnie dla mnie...
UsuńDołączę do grona urzeczonych. Płytę "Tak mě tu máš" kupiłem grudniu 2012 jeszcze przed polską premierą. Wprawdzie miała być na prezent, ale pochłonęła mnie totalnie ;)
Usuń