Spakowałem dzień wcześniej przygotowane (zamrożone) napoje, zrobiłem kanapki i wsiadłem na rower, bo przecież nie wstałem tak wcześnie jedynie dla pięknego wschodu słońca. Miejsce ustawki było pod dawną Operetką, więc trzeba było zdrowo przebierać nóżkami, a i zimno dodatkowo motywowało. Za to światła systematycznie demotywowały czerwienią, a zegarek tykał. Ostatecznie udało się dotrzeć na miejsce i na czas ze średnią prędkością przelotową ponad 27 km/h.
Zebrała się nas ośmio osobowa ekipa, która była poniekąd esencją, bądź wersją instant Masy Gliwickiej i Bytomskiej. Uformowaliśmy zgrabny peleton i już chwilę później parliśmy naprzód z prędkością wahającą się w okolicach 30 km/h. Podczas trasy zrobiliśmy dwie przerwy celem zrzucenia balastu w formie płynnej z naszych organizmów. Choć celem była sama Góra św. Anny, to wpierw pojechaliśmy nico za nią, by zobaczyć elektrownię wodną w Januszkowicach (Zbieg okoliczności, że wtedy rozmawialiśmy z Januszem przez telefon). Ostatecznie jednak masa betonu i znikająca gdzieś częściowo woda nie wywarły na nas wielkiego wrażenia, a jedynie intrygowały nas czerwone, ukryte za szybkami, przyciski. - Co się stanie jak nacisnę?!. - Wyłączysz wodę!.
Szczyt Góry zdobyliśmy dość szybko, każdy swoim tempem, a najwolniejszy oczywiście byłem ja. Za to w drugą stronę ciężar mojej ramy dał mi przewagę, ale o tym za chwilę. Zabozowaliśmy się tradycyjnie w amfiteatrze, ale ja nie omieszkałem zjechać niżej w terenie, co wywołało powszechne zdziwienie i zastanowienie, że rowerem z marketu nie boję się tak jeździć. Później był jeszcze osobisty krótki wypad do Domu Pielgrzyma odwiedzić znajomych i zaprzyjaźnionych Franciszkanów.
Powrót nastał nieoczekiwanie szybko, za sprawą naglącej potrzeby spełnienia obywatelskiego obowiązku zagłosowania w wyborach. Zjazd z Górki zaowocował nowym rekordem prędkości, który dla mnie od dziś wynosić będzie 61,9 km/h i pewnie prędko się nie zmieni. Dalej wracać nie było już tak przyjemnie, bo kilometry ciążyły na nogach i tempo stawało się uciążliwe, przynajmniej dla mnie. Na szczęście zanotowaliśmy nico dłuższy postój w Pławniowicach i ostatecznie dotarliśmy na pl. Krakowski. Odsiedzieliśmy chwilę, podsumowaliśmy wyprawę i uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie. Czteroosobowe Gliwice udało się w swoja stronę, a my, dwójka z Bytomia i dwójka Zabrzan, razem skierowaliśmy nasze koła w stronę Zabrza. Tam każdy odjechał w swoją stronę i tak zakończyło się wspólne rowerowanie, a mnie pozostało dać z siebie wszystko na ostatnich kilometrach w drodze do domu. O dziwo bez większego problemu wjechałem na wzniesienie od pl. Teatralnego w stronę Mikulczyc i niesiony tym zwycięstwem sunąłem dalej naprzód. Dotarłem do domu ustanawiając kolejny rekord: 152,56 km to zdecydowanie najwięcej, ile przejechałem jednego dnia. I tej poprzeczki też chyba prędko nie przeskoczę, by ją podnieść. A do magicznych dwóch tysięcy na liczniku została już tylko setka z małym ogonkiem.
Oczywiście po krótkiej kąpieli i ogarnięciu się, odpowiednim ubraniu itd. udałem się zagłosować i nie byłem jedynym, któremu tak późno się przypomniało... A miało być apolitycznie na blogu. Ale chyba nadal jest, prawda?
Elektrownia wodna w Januszkowicach |
Cała ekipa, jeszcze na Górze św. Anny. |
Wyglądam na zmęczonego? Gliwice, pl. Krakowski po powrocie. Zdjęcie by Tori. Podziękowania za zdjęcia dla Nax'a! |
Chyba dobrze że nie jechałem, po pierwszym podjeździe stałbym się balastem o mizernej kondycji.
OdpowiedzUsuńLiczbą kilometrów cię chyba nigdy nie dogonię, a 152kilometry w jeden dzień ?? Nie dziękuję.