sobota, 16 października 2010

Prapremiera Davida

Postanowiłem sobie, że będę obiektywny. Tak, uwielbiam Teatr "A", oglądałem już wiele ich przedstawień i muszę przyznać, że za każdym razem zaskakiwali mnie czymś nowym, a przedstawienia oglądane nawet po kilka razy wciąż ciekawiły i niejako odkrywały przede mną nowe tajemnice, interpretacje i drobne smaczki.
Dziś na gliwickim placu Krakowskim miała miejsce prapremiera pierwszej w dziejach Teatru rock-opery pod chyba wszystko mówiącym tytułem David. Biblijny Dawid zasłynął z zabicia Goliata, choć to nie jedna z przygód w jego życiu opisanym na kartach Starego Testamentu.


Rozmach spektaklu było już widać na samej scenie grubo przed godziną rozpoczęcia. Potężnie wyglądające konstrukcje, ogromne powierzchnie utworzone z płótna, światła, projektor i wielkie telebim. Zaskakujące, bo zawsze spektakle wydawały mi się bardziej "kameralne" i czasem nawet niemal realizowane "w warunkach polowych".


Przedstawienie rozpoczęło się od wprowadzenia nas w czasy, gdy Izraelem rządził król Saul, a chwilę później poznajemy już tytułowego bohatera - Dawida, który najmłodszy spośród synów Jessego, zostaje namaszczony przez proroka Samuela na króla. I tak wszystko rozpoczyna się rozwijać aż po samo koronowanie Dawida i wybudowanie przez niego Świątyni Pana.


Kostiumy i układy taneczne od razu wyróżniają głównych bohaterów. Nie bez znaczenia jest też chyba tradycyjna już ruchoma scenografia z rusztowań, która w mgnieniu oka ze skalistych wzgórz przenosi nas do królewskich pałaców, a zza której niepostrzeżenie mogą wychodzić aktorzy a nawet kilkumetrowej wysokości Goliat. Zaskakująca była też "procesja", czyli scena przeniesienia Arki do świątyni, która nie wiadomo skąd pojawiła się nagle za tłumem widzów i niewzruszenie przeszła aż na scenę. Aktorzy znów sięgnęli po wiele symboli i zdali się na wyobraźnię widzów.


Niestety tym razem muszę napisać o niedociągnięciach, które jak dla mnie bardzo psuły całokształt. Przede wszystkim dźwięk. Dźwiękowcy strasznie przysypiali i często wokalistów było słychać "od drugiej zwrotki". Zresztą sam śpiew powinien być zdecydowanie bardziej wyeksponowany niż podkład. Podkład grany był na żywo, jednak miałem wrażenie, że jak na rock-operę było zarówno za mało tego pierwszego, jak i drugiego. Z gitar można było chyba wydusić więcej przesteru, a perkusja powinna drżeć od wybijania żywego rytmu. Sami wokaliści wydawali się chyba mocno zestresowani i niewielu odważyło się zaśpiewać w pełni swobodnie i z mocą w głosie.


Na koniec to, co bolało mnie najbardziej: posiadająca najwięcej, jeśli nie wszystkie śpiewy solo, żona Saula - Achinoam - fałszowała. Była wyraźnie "pod dźwiękiem" w niemal całej swej partii, która swoją drogą nie była też melodycznie zbyt ciekawa. Brakowało miejsc, gdzie mogła "zaszaleć" swoim głosem, bo większość czasu śpiewała dość nisko i w dodatku poniżej dźwięku.


Prawdę powiedziawszy, po tylu przedstawieniach i zapewnieniach po ostatnim spektaklu, spodziewałem się czegoś naprawdę mocnego, z ogromnym rozmachem i "powerem". Tymczasem poza większą ilością aktorów i ilością materiału na scenografii, nic więcej nie wydawało się wielkie. Brakowało "tego czegoś" i znając Teatr "A" teraz będą tego szukać, dlatego przy następnej okazji znów bez wahania przyjdę, by zobaczyć ich owoc wielu setek godzin prób i ciężkiej pracy.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)