sobota, 30 kwietnia 2011

Nieszpory Ludźmierskie

Nieszpory Ludźmierskie - oratorium Jana Kantego Pawluśkiewicza do słów Leszka Aleksandra Moczulskiego. Składają się z kilkunastu pieśni - psalmów, śpiewanych w partiach solowych i z chórem. Muzyka napisana przez kompozytora jest różnorodna i zawiera na tle klasycznym elementy folkloru góralskiego, muzyki orientalnej, tradycyjnej kościelnej, a także partie chorałowe. Prapremiera miała miejsce w 1992 roku; od tego czasu koncert został wystawiony już ponad 100 razy w kraju i za granicą, w kościołach i katedrach, m.in. w Chicago, Toronto, Nowym Jorku oraz oraz jako wizytówka polskiej kultury na wystawie światowej EXPO'98 w Lizbonie. (źródło).

środa, 27 kwietnia 2011

Inne Dolomity

To miejsce ze słońcem za plecami nam się szczególnie spodobało.
Człowiek wraca dość późno z pracy, zmęczony, zjada odgrzany obiad i... roweru mu się zachciewa. Tak właśnie działa na mnie słoneczna pogoda i ośmiogodzinny nadmiar środowiska joomla!. Szybki telefon i już piętnaście minut później jechałem z Jankiem w obranym przez niego kierunku i nie do końca znaną mi trasą.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Bezchlebie hałda

Po nieodżałowanej stracie kilku przepięknych dni, które aż chciało się móc spędzić na kołach, przyszedł wreszcie taki, w którym wolny czas i pogoda znów się zsynchronizowały. Skontaktowałem się więc z Jankiem, żeby zaraz bo obiedzie wyrwać się spalić nieco świątecznej nadwyżki. Wybraliśmy Czechowice, bo są na tyle blisko, żeby w razie prognozowanych burz móc szybko przed nimi uciec, bo zwykle z tamtej strony nadciągają one do nas. Poza tym miejsce nie spełniało żadnych wymogów bezpieczeństwa w przypadku burzy: wielka, otwarta przestrzeń na wzniesieniu z pobliską wodą i kilkoma masztami. Kto by się tym jednak przejmował, jeżeli jest tam najzwyczajniej w świecie pięknie. Droga, jakby inaczej, wiodła nas przez Szałszę, gdzie spotkaliśmy sarenki, które zdecydowanie mniej się zachwycały naszą obecnością, niż my ich. Jednak naszym wspólnym mianownikiem było to, że wszyscy pognaliśmy dalej, każde w swoją stronę.  

Wspomniane stadko sarenek.
Żeby nie jechać jak zawsze asfaltem, przed Ziemięcicami skręciliśmy w lewo i nieco wolniej pomknęliśmy przez polną drogę w stronę ogromnej hałdy w Bezchlebiu. Nie wiem, czy wiecie, ale niegdyś był tu ogromny zalew bogaty w naturalne źródła, jednak w czasie powojennym przystąpiono do idiotycznego pomysłu zasypania tego ogromnego zbiornika wodnego równie wielką hałdą pogórniczych odpadów. Z tego wszystkiego zostały dziś maleńkie Czechowice, które nie są chyba nawet procentem tego, co było tu wcześniej. Wspięliśmy się na górę i objechaliśmy ją dookoła, podziwiając lekko zasłoniętą już zieleniącymi się drzewami panoramę miast, które zostawiliśmy za plecami.

Hałda jak mało która jest dziś równiejsza niż niejedna asfaltowa droga.
Po sporej dawce równego terenu przyszło nam zjechać w dół, co bez ociągania uczyniliśmy osiągając dość łatwo ponad 48 km/h, które jednak szybko trzeba było ograniczyć. Leśny kawałek pełen wiraży, kawałek dziurawego asfaltu i już podjeżdżaliśmy na plażę, gdzie niespodziewanie spotkaliśmy starego, dobrego znajomego. Pogawędziliśmy nieco, jednak nadciągające złowrogie chmury wymusiły na nas przejście do przewidzianego planu awaryjnego opatrzonego etykietką "sprawne przemieszczenie się na z góry ustalone pozycje celem przyjęcia postawy obronnej". 

Pierwszy z kilku zamkniętych dla ruchu wiaduktów, niegdyś rowerowy szlak.
Śladem zapomnianego rowerowego szlaku o bliżej niezidentyfikowanej barwie w deseń turkusu obraliśmy kurs na bezpieczne schronienie zostawiając za sobą z wolna toczące się po niebie granatowe kłęby, z których czasem wydobywał się dziwny odgłos podobny do tego, który generował jeszcze nie tak dawno temu mój własny brzuch po solidnym obiedzie. Zdrowo kręcąc szybko dotarliśmy do odcinka zabrzańskiego, niebieskiego szlaku, który z racji na liczne błędy i drogowe wyzwania uzyskał już przydomek "szlak mnie trafia". Zaczął nas moczyć deszcz, jednak jeszcze na chwilę zatrzymaliśmy się w pobliżu budynku dawnej gorzelni, którą spotkał los pobliskiego dworca PKP. W ostatnim tygodniu został pozbawiony pokrycia dachowego, przybudówki, która była prawdopodobnie najmłodszą częścią kompleksu, a ostatni poległ komin. Coraz bardziej niepokoi mnie wizja utraty kolejnych wartościowych budynków w mojej okolicy, z którymi wiąże się kawał historii mojej okolicy. Strach pomyśleć, co będzie następne... 
Pozostałość po kompleksie zabudowy gorzelni. Ruina.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Gadające kamienie

Dziś typowa i szybka wycieczka "po kilometry". Sporządziłem magiczny napój do bidonu, zjadłem całą tabliczkę owocowej czekolady na zachętę i wsiadłem na rower. Dałem sobie za cel okrągłą pięćdziesiątkę, a jako, że nie miałem towarzystwa, mogłem porozmawiać jedynie z kamieniami, które co rusz wystrzeliwały z opon w przeróżnych kierunkach. Moim natomiast kierunkiem były Żerniki, ale zanim jednak one, trzeba było przemknąć przez las i nieco polej drogi, co zrobiłem wyjątkowo sprawnie utrzymując zacną prędkość 28 km/h wśród żwiru i dziur. Dziś zdecydowanie dobrze się kręciło. Żerniki zajechałem "od tyłu" i już pukałem do centrum Gliwic, zahaczając o skraj Łabęd i uskuteczniając kombinację ścieżka rowerowa/ulica/chodnik, byle szybciej i do celu. Teraz już zielonym szlakiem w stronę drogi serwisowej wzdłuż A4 z całą chmarą aktywnie wypoczywających, co bardzo się chwali. Rowery, łyżworolki, nordic walking, a nawet kombinacji dwóch ostatnich. Ja jednak pognałem dalej zmuszając nogi do maksymalnego wysiłku, który utrudniał tradycyjnie obecny w tym rejonie wiatr.

Nie pamiętam, kto mi pokazał zdjęcie tego na fonie, ale dotarłem już tam!
Powrót obrałem przez ul. Daszyńskiego, gdzie ku memu zaskoczeniu znów jechałem pod wiatr. Jednak bez marudzenia kręciłem dalej, by kolejne trzy sygnalizacje świetlne pooglądać dokładniej na czerwonym świetle. Znudzony monotonią świateł dotarłem na pl. Krakowski, gdzie sięgnąłem po kilka łyków eliksiru z mojego bidonu i skierowałem koła w stronę Sośnicy, choć dochodzę do wniosku, że ostatnio zbyt często tędy jeżdżę.

Szkoda tylko, że graffiti uznaje się za wandalizm. To nim na pewno nie jest.
Przy okazji porozmyślałem sobie czym tak właściwie jest "forma". Dla mnie chyba póki co będzie to sytuacja, w której wsiądę na rower bez większego przygotowania (treningu) i przejadę setkę kilometrów, a następnego dnia nie będę umierać z tego powodu. Chyba ta definicja będzie dla mnie satysfakcjonująca, zwłaszcza, że w tym roku nie przejechałem jeszcze więcej, niż 80 km jednego dnia. Z drugiej jednak strony co mi z tych przejechanych kilometrów, jeśli tam, dokąd pojadę, nie zobaczę niczego ciekawego? Bo chyba jeździ się nie tylko dla samego kręcenia, ale i dla miejsc, do których zmierzamy i widoków, które mijamy po drodze. Dziś mało było ciekawych widoków, a trasa powoli staje się nudna i trzeba będzie kręcić się w inne kierunki, na przykład Tarnowskie Góry. Od jutra zacznie się też dla mnie długo wyczekiwany staż, co znacznie ograniczy moje zasoby czasowe na najbliższe trzy miesiące, z nadzieją na więcej. Zawsze jednak pozostają weekendy, które z pewnością przeznaczę na kręcenie w nowe miejsca.

piątek, 8 kwietnia 2011

3/4 ZMK

Wczoraj wiosna dała "czadu" w pełni pogodowej okazałości. Dziś niestety już tylko połowa tego, co wczoraj wskazywały termometry, za to wiatr jak w przysłowiowym Kieleckim wiał. Choć dzień wcześniej straciłem niemal zupełnie głos, postanowiłem jednak, że nie odpuszczę sobie ani jednej Masy w swoim mieście. Tą myślą zmobilizowany udałem się w dwuosobową trasę do Kubusha, a później już  w trójkę na pl. Wolności. Ludzie szybko się zbierali, dość wcześnie przyjechała silna reprezentacja z Katowic, chwilę później dołączyły i Gliwice. Nim się obejrzałem, a już trzeba było jechać, a na placu czekało na to ponad sporo ponad oczekiwania rowerzystów.
Trasa już tradycyjna, letnia i długa. Pełna eskorta policji świetnie zabezpieczyła przejazd, ja natomiast dbałem tylko, żeby peleton nam się zbytnio nie rozciągał. Pod koniec trzeba było też pomóc nieco dzieciakom, które jednak na maleńkich kółkach miały nieco problemu, by nas dogonić po wcześniejszym przestoju. Na szczęście wszyscy dali radę, dojechaliśmy zupełnie bezpiecznie i w znakomitej atmosferze. 80 zadowolonych rowerzystów.
Oblężenie na al. Korfantego - 80 rowerzystów = korek.
Po Masie przypadł mi zaszczyt przejechania się na Danielowym nabytku René. Coś wspaniałego - kręcisz i po prostu jedziesz, bez najmniejszej filozofii i oporów. Wielki zaszczyt i frajda. Dzięki Daniel!
Na after pojechałem sam, żeby wcześniej załatwić pilną potrzebę. Wraz z wieczorem jednak wzmógł się wiatr i momentami trzeba było epicko kręcić, żeby utrzymać prędkość jadąc z górki. Powiewy z innych stron także były, tylko jak zawsze w plecy nie zawiało, co owocowało efektem mniej więcej 5‰ we krwi. Na szczęście byłem trzeźwy jak poranek i dałem radę utrzymać się przynajmniej w swoim pasie ruchu i dotrzeć bezpiecznie na miejsce.
Na końcu peletonu z Goofy'm.
After zgromadził niemal rekordową liczbę ludzi. Wbrew pozorom, czyli wilgoci i silnemu wiatru, ognisko rozpaliliśmy wyjątkowo sprawnie. Królowały tradycyjne kiełbasy, ale i chleb, a nawet schab. Świetna atmosfera nie zachęcała do powrotu, jednak kiedyś trzeba, zawłaszcza, gdy co chwila dobija się ktoś z domu marudząc, żeby już wracać bo coś tam. Trudno, pożegnaliśmy się i sporą grupą skierowaliśmy się w stronę Mikulczyc odprowadzając kolejnych uczestników i niewzruszenie walcząc z podmuchami wiatru. Na koniec jeszcze wizyta u Janka, który tym razem odpuścił after, ale za to miał już na laptopie fotki, których nie omieszkałem skopiować, a kilka ruchów korbą dalej byłem już sam pod swoim domem.
Zdjęcia więc tradycyjnie dzięki uprzejmości Janka z blogu obok, lub ulicy dalej (jak kto woli).

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Słoneczny poranek

Dziś wstałem niewiele później, niż słońce za oknem. W dwuosobową ekipę zrobiliśmy najazd na zaprzyjaźnioną już sieć marketów celem kupna narzędzia multitool. Skoro jednak już tak wcześnie jest ładnie i ciepło, głupio byłoby zmarnować ten poranek na siedzenie przed monitorem. Po powrocie zjadłem śniadanie i wybrałem się odwiedzić Kubusha w jego "fabryce", rowerem oczywiście. Dla niego również miałem świeżo zakupione urządzenie, na które już od rana czekał. Po spełnieniu roli św. Mikołaja w środku wiosny i krótkiej pogawędce ruszyłem dalej w stronę mikulczyckich stawów. Od jakiegoś czasu trwają tam prace przygotowujące łowisko 733 do szczytu sezonu, w czym i ja mam swój mały udział. Jednak w oddali moje oko wypatrzyło znajomy widok - TEM2 zaprzęgnięta w wagony z kopalni piasku z wolna się toczyła na manewry przy Michale. Postanowiłem więc podjechać, skoro już tak zachęcająco to wyglądało i warto było. Dobrą godzinę patrzyłem jak dwie Tamary wymieniają się wagonami i przetaczają je z toru na tor. W sumie trzy różne składy wagonów trzeba było ustawić dla trzech różnych możliwych kierunków jazdy. Na koniec jeden ze składów odjechał z obiema lokomotywami, więc odjechałem i ja, tym razem już w stronę domu. Niby mało kilometrów, a ile atrakcji. Poniżej mini fotorelacja, niestety kiepskiej jakości z racji na marne osiągi maleńkiej matrycy na siłę upchanej w moim telefonie. 



niedziela, 3 kwietnia 2011

II urodziny GMK

Bo ktoś jeszcze przypadkiem tego nie wie? GMK skończyła już dwa lata, więc wypadało to jakoś uczcić. Wybór padł na Chudów, który leży dość blisko i Zabrza i Gliwic, a nawet w miarę blisko Katowic, bo rowerowa elita zjechała się właśnie z tych i sąsiednich miast. My, w sensie część Zabrza, spotkaliśmy się na pl. Wolności i stamtąd ruszyliśmy zacnym peletonem i ślimaczym tempem, by każdy dał sobie radę bez większej zadyszki. Mimo to do celu dotarliśmy w nieco ponad pół godziny. 
Sporo znajomych uśmiechniętych buzi już tam było, a jeszcze nieco dojeżdżało. Generalnie było dość tłoczno i gwarno z racji na piękną pogodę, którą nie tylko nam udało się wykorzystać dla ruszenia się z domu. Na szczęście nasza ekipa ulokowała się w zaklepanym miejscu z paleniskiem w centrum uwagi. Były kiełbaski, soczki i symboliczny toast, oraz głośne "sto lat", czyli wszystko, co trzeba, by urodziny uznać za udane. Świetne towarzystwo dopełniło znamienity klimat, a tuzin paparazzi zdawał się być liczniejszy od uczestników, bo zewsząd słychać było pstrykanie migawek. Na koniec losowanie nagród, które wywoływało najwięcej emocji. Kupony na serwis, rękawiczki, lampki i torba podsiodłowa, oraz firmowe gadgety Masy znalazły swoich szczęśliwych nowych właścicieli.
Powrót minął nam liczniej i nico szybciej, a kolejne osoby odbijały w swoją stronę. Ostatecznie zostałem tylko ja i Goofy, którego postanowiłem odprowadzić. Oprowadził mnie jeszcze po swoich włościach, a resztę czasu spędziliśmy jeszcze na miłej pogawędce. Jednak coraz częstszy widok rowerów z zapalonymi światełkami zakończył naszą rozmowę. Choć po zdjęciu okularów świat wcale nie wydawał się tak ciemny, to zapaliłem i swoje mrygadełka i skierowałem się w samotną drogę powrotną, z okularami na nosie, a jak.

Zdjęcie z wypadu do Chudowa by bttf.pl 

sobota, 2 kwietnia 2011

Hurtownia nieszczęść

Dzień dobry, poproszę tulipana. Dziś umówiony wczoraj wypad na hałdę. Już od samego rana nie chciało mi się nic robić, a zwłaszcza gdziekolwiek jeździć, ale skoro już wczorajsze ustalenia, to nich będzie. Telefoniczne ustalenia i obrany jasny cel. Ostatecznie zebrało się nas sześć osób i w takim składzie skierowaliśmy nasze jednoślady na bezdroża makoszowsko-sośnickiej hałdy. Dobrze jednak jeszcze nie wjechaliśmy gdziekolwiek, a na wysokości jeziorka rozległ się wrzask "uwaga, szkło!". Ominąłem je i ja, jednak nim jeszcze do niego dojechałem, z opony dobiegło złowieszcze PSSS!. Przez myśl przeszła mi paleta określeń na aktualne zjawisko, ostatecznie jednak niewiele uszło z tych myśli do ust. Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy wożą ze sobą łatki i pompkę kompatybilną z wentylem presta i chwała im za to. Wyrobiłem sobie już normę łapania gumy na dwa sezony, choć nie ja jeden w tym roku. Jakieś fatum, czy coś?
Sporo czasu zajęło nam czekanie, aż klej i łatki zaczną współpracować w docelowy sposób, jednak warto było. A ja wyrabiam sobie kondycję i niedługo będę miał biceps jak Pudzian przez to pompowanie już któryś dzień pod rząd.

Taki sobie widoczek na A4 i część naszych podjazdów.
Ostrożniej ruszyliśmy w kierunku szczytu hałdy, później kilka zjazdów i przenieśliśmy się dalej, bo wyjątkowo sporo rowerzystów dziś tu zawitało, w dodatku większość na rowerkach typowo weekendowych, co mocno dziwiło i zmuszało do ostrożności. Wyżej wypatrzyłem SM31 z wagonikami, która pewnie dosypała nieco hałdy, jednak nim my dotarliśmy w tamte okolice, jej już niestety nie było. Pojechaliśmy więc dalej co jakiś czas notując postoje by odsapnąć, lub popatrzeć, jak samobójcy zjeżdżają z niebezpiecznie stromych i sypkich zboczy. Sam jakoś nie miałem ani ochoty, ani odwagi. Szkoda byłoby zepsuć nowy rower, którego jeszcze nie jestem pewien w takich warunkach.

Nawet na środku hałdy może Cię zaskoczyć drogowa "biurokracja".
Gdy już nacieszyliśmy koła ścieżkami i podjazdami hałdy, a sami czuliśmy się nieco zmęczeni, powzięliśmy powolny powrót. Oczywiście, jak zwykle różnymi drogami, byle nie najkrótszą trasą, byle tylko jeszcze nieco pozwiedzać, pooglądać i chwilę pogadać. Tak upłynęło rowerowe popołudnie z kolejnym nieszczęściem do kolekcji. Po awarii czas znów na bezpieczną jazdę? Oby, bo jutro kierunek Chudów. A profilaktycznie zamówiłem już zestaw łatek, klej i dętkę... Jeszcze tylko amulet +10 do szczęścia trzeba nabyć i można jeździć znów bezstresowo.
Moja "niebieska Morfina". Uzależnia i znieczula od świata.

piątek, 1 kwietnia 2011

Szczęście względne

Poranek nie wróżył dziś udanego popołudnia, jednak wszyscy wiemy, że w Gliwicach o pogodę organizatorzy dbają. Pełen więc zaufania w tej kwestii różnymi sposobami skontaktowałem się z rowerową bracią, by jak zawsze nie jechać samemu na kolejną Gliwicką Masę Krytyczną. Dzień jednak okazał się mieć dla nas w zanadrzu kilka pechów. Oto jeszcze nie wyjechaliśmy, a po krótkim dochodzeniu mój towarzysz wykrył pokaźny kolec w swojej oponie. Oczywiście wyjęcie go zakończyło się długim psssyt i natychmiastowym przystąpieniem do akcji ratunkowej. Z wymianą poradziliśmy sobie już w trójkę, bo dojechał Janusz, w nieco ponad 10 minut, więc do Kubusha już dotarliśmy lekko spóźnieni. Na szczęście do Gliwic blisko jest, wiec już na spokojnie.


Na miejscu już pełno uśmiechniętych właścicieli rowerów, podjechaliśmy się więc przywitać z wszystkimi. Tym razem przypadł mi zaszczyt pomagania w prowadzeniu peletonu, który był asekurowany w pełni już legalnie przez policję i straż miejską. Prawdę powiedziawszy to niewiele było do roboty, więc cieszyłem się przejazdem i rozmawiając z towarzystwem. Przez walkie-talkie dowiedziałem się, że uczestników zebrało się aż 120! Bardzo ładnie też to wyglądało z perspektywy czoła peletonu, więc z zewnątrz musiało być jeszcze lepiej.

Tradycyjnie po całym przejeździe wybrałem się z ekipą na after, w tradycyjnej lokalizacji. Tam też zebrała się spora ekipa, a z rozpaleniem ogniska tym razem nie mieliśmy większych problemów. Wspaniała atmosfera, wspólne planowanie kolejnych wypadów i oczywiście ustawka na jutro i niedzielne wspólne świętowanie urodzin GMK. To już dwa lata...


Zdjęcia tradycyjnie dzięki uprzejmości Janka.