poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Bezchlebie hałda

Po nieodżałowanej stracie kilku przepięknych dni, które aż chciało się móc spędzić na kołach, przyszedł wreszcie taki, w którym wolny czas i pogoda znów się zsynchronizowały. Skontaktowałem się więc z Jankiem, żeby zaraz bo obiedzie wyrwać się spalić nieco świątecznej nadwyżki. Wybraliśmy Czechowice, bo są na tyle blisko, żeby w razie prognozowanych burz móc szybko przed nimi uciec, bo zwykle z tamtej strony nadciągają one do nas. Poza tym miejsce nie spełniało żadnych wymogów bezpieczeństwa w przypadku burzy: wielka, otwarta przestrzeń na wzniesieniu z pobliską wodą i kilkoma masztami. Kto by się tym jednak przejmował, jeżeli jest tam najzwyczajniej w świecie pięknie. Droga, jakby inaczej, wiodła nas przez Szałszę, gdzie spotkaliśmy sarenki, które zdecydowanie mniej się zachwycały naszą obecnością, niż my ich. Jednak naszym wspólnym mianownikiem było to, że wszyscy pognaliśmy dalej, każde w swoją stronę.  

Wspomniane stadko sarenek.
Żeby nie jechać jak zawsze asfaltem, przed Ziemięcicami skręciliśmy w lewo i nieco wolniej pomknęliśmy przez polną drogę w stronę ogromnej hałdy w Bezchlebiu. Nie wiem, czy wiecie, ale niegdyś był tu ogromny zalew bogaty w naturalne źródła, jednak w czasie powojennym przystąpiono do idiotycznego pomysłu zasypania tego ogromnego zbiornika wodnego równie wielką hałdą pogórniczych odpadów. Z tego wszystkiego zostały dziś maleńkie Czechowice, które nie są chyba nawet procentem tego, co było tu wcześniej. Wspięliśmy się na górę i objechaliśmy ją dookoła, podziwiając lekko zasłoniętą już zieleniącymi się drzewami panoramę miast, które zostawiliśmy za plecami.

Hałda jak mało która jest dziś równiejsza niż niejedna asfaltowa droga.
Po sporej dawce równego terenu przyszło nam zjechać w dół, co bez ociągania uczyniliśmy osiągając dość łatwo ponad 48 km/h, które jednak szybko trzeba było ograniczyć. Leśny kawałek pełen wiraży, kawałek dziurawego asfaltu i już podjeżdżaliśmy na plażę, gdzie niespodziewanie spotkaliśmy starego, dobrego znajomego. Pogawędziliśmy nieco, jednak nadciągające złowrogie chmury wymusiły na nas przejście do przewidzianego planu awaryjnego opatrzonego etykietką "sprawne przemieszczenie się na z góry ustalone pozycje celem przyjęcia postawy obronnej". 

Pierwszy z kilku zamkniętych dla ruchu wiaduktów, niegdyś rowerowy szlak.
Śladem zapomnianego rowerowego szlaku o bliżej niezidentyfikowanej barwie w deseń turkusu obraliśmy kurs na bezpieczne schronienie zostawiając za sobą z wolna toczące się po niebie granatowe kłęby, z których czasem wydobywał się dziwny odgłos podobny do tego, który generował jeszcze nie tak dawno temu mój własny brzuch po solidnym obiedzie. Zdrowo kręcąc szybko dotarliśmy do odcinka zabrzańskiego, niebieskiego szlaku, który z racji na liczne błędy i drogowe wyzwania uzyskał już przydomek "szlak mnie trafia". Zaczął nas moczyć deszcz, jednak jeszcze na chwilę zatrzymaliśmy się w pobliżu budynku dawnej gorzelni, którą spotkał los pobliskiego dworca PKP. W ostatnim tygodniu został pozbawiony pokrycia dachowego, przybudówki, która była prawdopodobnie najmłodszą częścią kompleksu, a ostatni poległ komin. Coraz bardziej niepokoi mnie wizja utraty kolejnych wartościowych budynków w mojej okolicy, z którymi wiąże się kawał historii mojej okolicy. Strach pomyśleć, co będzie następne... 
Pozostałość po kompleksie zabudowy gorzelni. Ruina.

2 komentarze :

  1. Tę świątynię alkoholików remontują czy burzą? Myślałem, że tam ma być jakieś muzeum, a komin wybulili, bo był fest krzywy. Teraz już sam nie wiem, co z tym obiektem.

    OdpowiedzUsuń
  2. burzą wszystko w koło, czego nie chroni plakietka "zabytek". Świątynia prawdopodobnie też niedługo upadnie... szkoda, na swój sposób ładna była...

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)