Ponieważ siedzieć cały dzień nie wypada, postanowiłem się gdzieś ruszyć, zwłaszcza, że było dziś feeling good in die Luft. Telefon, zielona słuchawka i już tym ciągiem wydarzeń byłem bliżej wyjścia z domu, do którego jeszcze nawet nie wróciłem od rana. Jak zwykle Janusz nie miał nic przeciwko i szybko zebrał się na swoim dwukołowym dexterze. Wspólnie zdecydowaliśmy, że odwiedzimy dziś Dolomity - kamieniołom i RedRock, czyli oba miejsca, których Janusz nie miał jeszcze zwiedzić za sprawą pany, którą złapał kilkaset kilometrów przed celem. Tak więc cel jasny, droga chyba też wydawała się jedna, jedyna możliwa.
W asyście spadających, złotych liści z drzew jechaliśmy naszą chlubną ścieżką rowerową w stronę Rokitnicy, a następnie już konwencjonalnym asfaltem wdrapywaliśmy się w stronę Helenki. W Stolarzowicach oczywiście trafiliśmy na już legendarne prace drogowców, którzy a to asfalt sobie skubali, a to jakiś wiadukt pod A1 majstrowali, a gdzie indziej udawali, że kładą rury przy pomocy pięciu koparko-ładowarek na raz. Mówiąc krótko, coś robili, choć efektów puki co (poza kompletną demolką) nie było widać.
Na szczęście po przejechaniu tych miejskich ekstremów czekało nas już tylko kilometrów asfaltu ukrytego skrzętnie w leśnym tunelu. Jak tu pięknie, aż mi się wymknęło na cały głos. Tym bardziej, że zaraz za lasem skręciliśmy ostro w lewo, później prawo, i oto piękny, namalowany na drzewie znak, który motywuje. A widoki też z każdym obrotem kół piękniejsze. Z nieba uśmiechnął się błękit, a my tonęliśmy w zieleni i zieleni, a chwilę później nawet bardziej dosłownie w błocie. Ale nic to, nie takie drogi były dla nas przejezdne.
Brodząc kołami dotarliśmy na szczyt hałdy, zwanej przez okolicznych RedRock, która okazała się być oczywiście... żółta. Ale od razu śpieszę z wyjaśnieniem: otóż ów usypany pagórek jest czerwony, a właściwie podobno jest, gdy spadnie deszcz. Wierzmy więc mądrości ludów i umówmy się, że jest tu czerwono, jak na czubku nosa świętego Mikołaja.
Chwilę pozwiedzaliśmy szczyt, podziwialiśmy widoki i niezmącony niczym spokój. Przypomniałem też sobie, że gdy ostatnio przejeżdżałem w okolicy, zauważyłem coś betonowego na jednym ze zboczy, postanowiłem więc odszukać owy element i wstępnie zidentyfikować. Nie trwało to długo, wszak wzniesienie ma ograniczoną liczbę zboczy, które można było widzieć z konkretnej strony. Znalezione coś przypominało einemanbunkier, choć moim zdaniem było nieco za duże i nietypowo miało tylko jedną szczelinę do zerkania na zewnątrz, w dodatku dość wielką. Pewnie element słynnych zaginionych konstrukcji z czasów wojny, o których nagle wszyscy zapominają byśmy się teraz męczyli odszukując je i zgadując czemu służyły.
Następny przystanek: pokład pierwszy, gdzie zjechaliśmy po dość stromym zboczu pełnym wielkich kamieni, co pewnie nie było zbyt rozsądne, ale kto by się tam rozsądkiem przejmował, gdy ten został w domu. Widok przepiękny, a to dopiero początek naszej przygody w kamieniołomie
Chwila włóczenia się, robienia zdjęć. Tylko czemu mógł służyć ten dziwny mur? Cóż, pewnie jakaś maszyneria niegdyś tu stała, bo przecież jakoś ten cudowny dolomit trzeba było wydobywać, obrabiać, sortować i transportować.
I znów kolejną stromizną na sam dół i jeszcze niżej. Kilka wybojów dalej byliśmy już na samym miejscu. Dno tego ogromnego wyrobiska nasuwa na myśl przereklamowany Wielki Kanion. Osobiście uważam, że tutaj jest piękniej. Ogromne ściany, które zdobi zieleń, a o tej porze roku jeszcze mnóstwo innych barw. Szkoda tylko, że słoneczko gdzieś zaczęło znikać za chmurami. Zresztą, cóż będę próbował opisywać coś, co można zobaczyć uwiecznione przez miniaturowy układ CMOS
Gdy wchłonęliśmy naszymi oczyma już całe to piękno, niechętnie pomyśleliśmy o wizji wspinania się z powrotem. Jednak nasze wyprawy mają to do siebie, że wszędzie wypatrzymy coś, czego nikt się nie spodziewał. I znów znaleźliśmy ogromne masy betonu, których nie powinno tu być, a już zwłaszcza w takiej formie. Szeroki tunel wiodący w dół, schody i pochylnia tak szeroka, że spokojnie furgonetka by się zmieściła. Niestety niżej już woda i brak powietrza, by na dłużej zostać i przynajmniej zrobić kilka zdjęć. Przeznaczenie? Nie mieliśmy pojęcia. Bunkier? Pochylnia kopalni? Bynajmniej nie wyglądało to na konstrukcję, która miała by związek z wydobywanym tu niegdyś dolomitem. Cóż, trzeba teraz zasięgnąć wiedzy w książkach i niezbadanych przestrzeniach internetu, by coś na ten temat znaleźć, choć szczerze wątpię, że cokolwiek się uda.
Beton tu, beton tam. Wiedząc, że nic już więcej nie wydumamy, ruszyliśmy powoli w górę, by wrócić na szlak. Droga powrotna zawsze wydaje się jakoś mijać szybciej, ale też częściej pod górkę niż odwrotnie. Nas też przytłaczał widok każdego kolejnego wzniesienia. Na szczęście szybko i sprawnie dotarliśmy do Stolarzowic, gdzie zanotowaliśmy postój celem uzupełnienia płynów. Orzeźwieni nieco raźniej już kręciliśmy w stronę domów, a zjazd z Helenki był wręcz samą przyjemnością. Tak więc upłynął kolejny dzień, oby nie ostatni, na rowerach. Jutro zdecydowanie przerwa, natomiast w piątek Masa w Bytomiu. Oj, będzie się działo.
Mój aparat nie ma matrycy cmos tylko CCD :D
OdpowiedzUsuń