niedziela, 29 maja 2011

Z Wami na szczyt!

W stronę Gliwic, zaspanymi ulicami i czerwonymi światłami.
Poranek brutalnie wczesny, zbyt wczesny nawet jak na drogę do pracy. Po co o takiej porze, gdy jeszcze zaspane, wstawać i wsiadać na rower? Jedynie po to, by jechać w doborowym towarzystwie na Górę św. Anny. Śpieszyłem się więc, żeby się spóźnić jak zwykle, na szczęście Daniel i Janek wytrwale zaczekali na mnie tych kilka minut dłużej. Tak oto nasza trójca wyruszyła w stronę centrum, by zgarnąć Beatę i jej dwóch braci, a nieco dalej Kubusha. Taki oto mały peleton ruszył pod Gliwicką Operetkę, żeby dołączyć do Gliwickiej części miłośników dwóch kółek. Czerwoną falą dotarliśmy, chwilę później dołączyło jeszcze kilka osób, w tym dwie z Bytomia i tak skompletowani zliczyliśmy się do piętnastu sztuk, czyli idealnie tyle, na ile pozwalają przepisy, by jechać "w kupie", czyli peletonie. Ruszyliśmy!
A tu już pełno rowerzystów...
Ten znak po lewej słusznie ostrzega :)
Długi odcinek toczyliśmy się pod górę, ale dalej teren się już zrobił przyjemnie płaski, więc jazda szła nam zdecydowanie dobrze, a atmosfera z każdym kilometrem robiła się lepsza, podobnie jak i pogoda i asfalt, który dosłownie parował pod kołami tworząc na leśnym odcinku niewiarygodny klimat. Pierwsze większe skrzyżowanie postanowiliśmy zablokować na chwilę dla siebie, stojąc na jego środku i debatując, czy lepiej jechać teraz w prawo, czy prosto. Ostatecznie wybraliśmy jednak kierunek "prosto"

Atmosfera, jak widać, była bardzo dobra :)
Środek skrzyżowania. Ktoś by się zdziwił, jednak nikt nie przejeżdżał.
Klimacik...
Nie ujechaliśmy jednak za daleko i rozległ się niezbyt lubiany okrzyk "pana". W wąskiej oponie utkwił tak maleńki kolec, że zakrawało to o cud, a jednak zdołał przebić oponę i dętkę, urządziliśmy sobie więc postój w samym środku lasu. Ruch jednak na ulicy był niewiarygodny - w ciągu może 20 minut minęły nas trzy samochody. Przy trzecim już nawet nie byliśmy pewni które to było...
Miła pogawędka.
A tu nawet się uśmiecham. Dużo się nauśmiechałem.
Teraz już bez przeszkód i marudzenia jechało się aż miło, a Tori zaproponował nawet niezły przejazd przez okoliczne wsie, gdzie panował spokój, cisza i dziury w jezdni. Ale trzeba też przyznać, że od zeszłego roku jakość asfaltu znacznie się poprawiła i naprawdę dużo długich odcinków jest teraz w dobrym stanie, aż przyjemnie było utrzymywać na liczniku cyferki prędkości powyżej 25 km/h. Kilometry mijały jak z bicza strzelił, zatrzymaliśmy się więc w końcu na jakąś małą przekąskę, bo później byłoby już trudno znaleźć jakieś rozsądne miejsce przed samym podjazdem na Annogórski szczyt.
"wyrwikółka", czyli bardzo proste i uniwersalne stojaki dla rowerów.
Oblężenie jednego z czynnych sklepów.
Bogatsi o potrzebne za chwilę kalorie kręciliśmy teraz po często reklamowanych i zachwalanych przez Daniela opolskich, szerokich jezdniach z dodatkowymi pasami, na których rowerzysta może się czuć bezpieczny. My mieliśmy w zasadzie całą tą szerokość dla siebie, a zapał rósł w nas, bo widać było już nasz cel - Górę św. Anny. Przy okazji ustalaliśmy scenariusz podjazdu, miejsca, gdzie warto coś zjeść, co zobaczyć, jaki sklep odwiedzić i koniecznie gdzie zrobić tradycyjne już niemal ognisko.
"Cel na horyzoncie!"
A ja sobie tak luzacko i z uśmiechem na twarzy.

Piękne zakłady koksownicze w Zdzieszowicach.

I koniecznie tablica, żeby uwiecznić, dokąd się dojechało.
Zdobyłem szczyt jako trzeci, co w porównaniu do zeszłorocznego ostatniego miejsca jest nie lada wyczynem. Ale też wiele się zmieniło: rower, kondycja i przepisy dla rowerzystów, oraz moje ogólne pojęcie jak powinienem się przygotować do takiej wyprawy. Na szczycie miałem kilka swoich spraw, więc gdy tylko ustaliliśmy, że spotkamy się w Amfiteatrze, pognałem w swoją stronę. Spotkaliśmy się znów, gdy ekipa wyjeżdżała właśnie z Groty, a Daro pobiegł skuszony reklamą włoskich lodów. Zjechaliśmy do amfi i tam urządziliśmy sobie mały biwak.
No to ruszamy dalej.
Pod pomnikiem.
Nawet czekając na foto dobrze się bawiliśmy.
A tu już niemal wszyscy.
W pięknych okolicznościach przyrody.
A tu zdjęcie z cyklu "tak nie wolno robić". W SPD na skałach.
Wydostanie się z tej doliny nie było jednak tak zabawne.
Gdy już odsapneliśmy z niecierpliwością i przy ponagleniach wygłodniałej części naszych świadomości nacieszyliśmy się teraz zjazdem wszystkimi serpentynami w stronę Zdzieszowic i tamtejszego marketu, w którym przebojem okazała się kiełbasa znana w naszym kręgu jako "zajebista", oraz czteropaki pepsi i napojów izotonicznych.  Zostawiliśmy oszołomioną obsługę sklepu i mieszkańców, którzy na nasz widok wykrztusili jedynie, że mają za mało stojaków na rowery i pojechaliśmy w stronę Januszkowic. Propozycja wydała się świetna na ognisko, więc po małym research'u wśród tubylców znaleźliśmy wprost idealne miejsce, nawet z przygotowanym paleniskiem. Odstawiliśmy nasze rowery i w kilka minut przynieśliśmy drewna, połamaliśmy je i rozpaliliśmy ognisko, niczym prawdziwi weterani w tym sporcie. Nie trzeba mówić, że większość z nas teraz zapragnęła zostać tu jak najdłużej?
Nasza ekipa, ognisko - cóż więcej chcieć.
Kącik gadżetomani - GPSy i inne bajery, bez których też dajemy radę.
Niechętnie, ale docierała nas myśl, że trzeba powoli wracać. To niestety nie to, co lubimy najbardziej, jednak z entuzjazmem przyjęliśmy tą zbłąkaną myśl. Kierunek Kędzierzyn-Koźle i już bardzo szybko się nam zaczęło odechciewać i słabnąć. Nic dziwnego, bo dla części z nas było to już i tak życiowe osiągnięcie w dziedzinie kręcenia korbą. Dla mnie bynajmniej jeszcze nie, a sił miałem o dziwo sporo, trzymałem się wiec gdzieś na przedzie peletonu, który teraz częściej notował strategiczne postoje, żeby się nie rozciągnąć na kilometr, oraz żeby można było najzwyczajniej w świecie odpocząć. Zmęczeni, ale szczęśliwi dotarliśmy na pl. Krakowski, gdzie po dłuższej chwili pożegnaliśmy się i już każdy pojechał w swoją stronę. Nam jednak, Zabrzu i Bytomiu kierunek się pokrywał, więc pojechaliśmy razem, stopniowo zmniejszając nasze szeregi, aż ostatecznie zostałem tylko ja i Janek, którego odprowadziłem ostatniego. Zadowoleni pożegnaliśmy się i pognałem jeszcze beztrosko na moją pętlę honorową, mimo, że kolano przypomniało sobie, że powinno już dawno boleć. W domu dopiero zobaczyłem na liczniku 159,1 przebytych tego dnia kilometrów w niemal osiem godzin, co po weryfikacji z archiwum z zeszłego roku na bikestatsie zostało uznane za kolejny życiowy rekord, a w myślach błąka się już plan kolejnego bicia tego rekordu własnych słabości...
Zmęczony? - Nie. Ale za to uśmiechnięty, jak niemal cały dzień.
Finish na pl. Krakowskim w Gliwicach. Dwóm wariatom jeszcze mało.
Zdjęcia to zasługa: Jarq, Mario i Janka - dzięki!

1 komentarz :

  1. Świetnie oddałeś klimat tej wycieczki :D Nic dodać nic ująć :D

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)