wtorek, 28 czerwca 2011

Czerwona kontrolka

Dzisiejszy wyjazd sponsorowała silna potrzeba nabycia przez moich towarzyszy nowych mobilnych wodopojów, zwanych bidonami. Tak więc wiedliśmy z Jankiem i Piernikiem w siodła naszych rowerów i powzięliśmy kierunek "byle do celu" przy jednoczesnym "którędykolwiek" i jakkolwiek bądź co bądź z każdym kilometrem byliśmy niekoniecznie bliżej celu. Ciężko się jednak zgubić na tak małym dystansie przy ograniczonych możliwościach błądzenia. 
Nowy przyczółek zieleni i kwiatów. Pozytyw.
Gdy już towarzysze cieszyli się z nowych nabytków zaproponowałem trasę krótką, acz rzeczową i urozmaiconą, wszakże nie można wiecznie jeździć tymi samymi drogami. Natomiast za ograniczenie dystansu zdecydowanie przemawiało granatowo-ołowiane niebo, które zostawiliśmy za plecami, a które nieubłaganie wciąż się gdzieś czaiło na skraju horyzontu grożąc rychłym nadejściem i jeszcze rychlejszym deszczem. 
Znajdź drobiazg.
Po drodze nie zdziwiły nas takie rzeczy, jak nowy kwietnik z powalonego drzewa na pl. Teatralnym, znak zakazu skrętu w prawo, czy piaskowanie i częściowe wyburzenie budynku nadszybia szybu Maciej. Natomiast zupełnym zaskoczeniem było ogromne drzewo, które nie wiadomo skąd (w lesie) postanowiło sobie poleżeć w poprzek drogi. Ludzki spryt podpowiedział już rozwiązanie przechodniom, którzy wydeptali już oczywiście drogę w koło, nas jednak nie bawiła taka opcja. Ochoczo zabraliśmy się za destrukcję zleżałego już konaru, który pękał aż miło. Ostatecznie zrobiliśmy na tyle miejsca, żeby każdy pieszy czy rowerzysta mógł znów korzystać bezpiecznie i komfortowo z drogi. Odnotowaliśmy jeszcze tylko ów przedsięwzięcie w kajeciku z wytłoczonym na skórzanej okładce napisem "Dobre uczynki" i pojechaliśmy dalej pełni jakiegoś podejrzanego entuzjazmu. W całym tym pięknie przyrody oczywiście coś mogło pójść "nie tak", więc zgodnie z Prawem Murphy'ego. W tym wypadku czymś, co zadziało zgodnie z zasadą numer jeden: jeśli coś ma się zepsuć, zepsuje się na pewno; była pancerna opona Piernika. Kolejny raz kenda syknęła powietrzem.
A co tam, plasterek nakleimy jeszcze, żeby nie bolało.
Lekko wkurzeni takim rewanżem za dobry uczynek postanowiliśmy zignorować zagrożenie i zdrowy rozsądek. Opona została oklejona czarną taśmą izolacyjną, a powietrze uzupełnialiśmy jakieś cztery razy na pit stopach z uporem i sprawnością ekipy Ferrari z F1. I tak dotarliśmy do naszych domów mając w pamięci kolejny dzień wart opowiedzenia swoim przyszłym, ewentualnym wnukom.

1 komentarz :

  1. Pancerne Kendy rulezzzzz, chyba żadna opona nie zbiera tyle ostrych przedmiotów i kamieni co ta :D

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)