sobota, 30 lipca 2011

Jasny gwint

Kiedy wszystko idzie nie po Twojej myśli, trzeba czasem pozłościć się na życie i jego okoliczności. Tym razem wypadło mi kolejny raz w tym podłym tygodniu zostać dłużej w pracy, co skróciło mi weekend o kilka godzin. W celu więc odchamienia zgadałem się z Jankiem na wizytę w Bytomiu i bynajmniej nie w celach Masowych, bo było na to i tak za późno. Morfina wciąż bez hamulców, więc przesiadłem się na Scotta i skierowaliśmy się więc z Jankiem przez Rokitę i Miechowice i... wielki kanion chyba po drodze. Zrobiliśmy o wiele więcej kilometrów niż Masa krążąc po tym dziwnym królestwie jednokierunkowych ulic i niespodziewanych zamkniętych ulic. Ostatecznie jednak spotkaliśmy się z zacnym towarzystwem, które miało okazję uczestniczyć w rzeczonej już BMK. Chwila postoju i Daniel wyrwał nas na zwiedzenie pewnego miejsca, które tak genialnie opisał na swoim blogu, że aż pozwolę sobie zacytować Jego słowa: "Zachwytom nie było końca. Dawno nie wiedzieliśmy czegoś takiego. W wielu dzielnicach Bytom niewiele różni się od Londynu zaraz po ataku Junkersów osiemdziesiątych ósmych Luftwaffe we wrześniu 1940 roku. Kawał historii na wyciągnięcie reki. Trzeba to pokazać Spielbergowi. Koniecznie." (źródło).

Spielberga nie było, ale i tak aparaty poszły w ruch.
Gdy napełniliśmy nasze dusze artyzmem wyrafinowanej architektury wróciliśmy do kręcenia korbami. Powrót ostatnio standardową trasą zahaczającą o Rudę Śląską, a później już przez Biskupice i pod Koksownią Jadwiga, gdzie urządziliśmy sobie chwilowy postój, by nacieszyć się widokiem kłębów pary wodnej o kwaśnym PH, a powstałej z gaszenia wydobytego dopiero co z baterii koksu.


Odprowadziliśmy reprezentację szlacheckich Rokietnickich włości i w odchudzonym składzie pojechaliśmy odprowadzić teraz Piernika. Zostało nas czterech jeźdźców, bynajmniej nie apokalipsy. Jak najbardziej okrężnie pojechaliśmy w kilka odległych od siebie miejsc, jakby same dystanse między nimi było dla nas za mało. Zajechaliśmy też do sklepu, gdzie od jakiegoś czasu widuje się pewną dzikość z natury. Wydelegowałem się więc z naszej ekipy na zwiady i łowy i szybko wróciłem z czterema butelkami kultowego napoju. Czarne FRUGO, które niemal natychmiast wypiliśmy, a Janek skoczył po pomarańczowe. To drugie postanowiliśmy zostawić sobie na postój pod Radiostacją. O dziwo zastaliśmy już zamknięty teren, rozgościliśmy się więc na sąsiedniej łące i daliśmy się ponieść dzikości w długim naświetlaniu...

Żółte, jak jasny gwint!
Frugo i czekoladę później, gdy stwierdziliśmy ze zdziwieniem, że z zimna to nawet komary się dziś nie pojawiły, sami postanowiliśmy uciec zimnu. Odprowadziliśmy naszych towarzyszy, odebrałem przy okazji spinkę do łańcucha marki SRAM (czyt. "srem") i bezpieczniejsi o ten drobiazg wróciliśmy znów okrężną drogą do domów. Za trzy minuty jutro, 80 kilometrów na liczniku i nawet nie wiem kiedy się tyle nazbierało, ale na pewno czuję się usatysfakcjonowany, że po takiej długiej dość przerwie i mimo kiepskiej pogody, udało się przejechać bez problemów. No może poza bolącą du*ą przez to potworne siodełko scotta...

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)