Kiedy wszystko idzie nie po Twojej myśli, trzeba czasem pozłościć się na życie i jego okoliczności. Tym razem wypadło mi kolejny raz w tym podłym tygodniu zostać dłużej w pracy, co skróciło mi weekend o kilka godzin. W celu więc odchamienia zgadałem się z Jankiem na wizytę w Bytomiu i bynajmniej nie w celach Masowych, bo było na to i tak za późno. Morfina wciąż bez hamulców, więc przesiadłem się na Scotta i skierowaliśmy się więc z Jankiem przez Rokitę i Miechowice i... wielki kanion chyba po drodze. Zrobiliśmy o wiele więcej kilometrów niż Masa krążąc po tym dziwnym królestwie jednokierunkowych ulic i niespodziewanych zamkniętych ulic. Ostatecznie jednak spotkaliśmy się z zacnym towarzystwem, które miało okazję uczestniczyć w rzeczonej już BMK. Chwila postoju i Daniel wyrwał nas na zwiedzenie pewnego miejsca, które tak genialnie opisał na swoim blogu, że aż pozwolę sobie zacytować Jego słowa: "Zachwytom nie było końca. Dawno nie wiedzieliśmy czegoś takiego. W wielu dzielnicach Bytom niewiele różni się od Londynu zaraz po ataku Junkersów osiemdziesiątych ósmych Luftwaffe we wrześniu 1940 roku. Kawał historii na wyciągnięcie reki. Trzeba to pokazać Spielbergowi. Koniecznie." (źródło).
| Spielberga nie było, ale i tak aparaty poszły w ruch. |
Gdy napełniliśmy nasze dusze artyzmem wyrafinowanej architektury wróciliśmy do kręcenia korbami. Powrót ostatnio standardową trasą zahaczającą o Rudę Śląską, a później już przez Biskupice i pod Koksownią Jadwiga, gdzie urządziliśmy sobie chwilowy postój, by nacieszyć się widokiem kłębów pary wodnej o kwaśnym PH, a powstałej z gaszenia wydobytego dopiero co z baterii koksu.
Odprowadziliśmy reprezentację szlacheckich Rokietnickich włości i w odchudzonym składzie pojechaliśmy odprowadzić teraz Piernika. Zostało nas czterech jeźdźców, bynajmniej nie apokalipsy. Jak najbardziej okrężnie pojechaliśmy w kilka odległych od siebie miejsc, jakby same dystanse między nimi było dla nas za mało. Zajechaliśmy też do sklepu, gdzie od jakiegoś czasu widuje się pewną dzikość z natury. Wydelegowałem się więc z naszej ekipy na zwiady i łowy i szybko wróciłem z czterema butelkami kultowego napoju. Czarne FRUGO, które niemal natychmiast wypiliśmy, a Janek skoczył po pomarańczowe. To drugie postanowiliśmy zostawić sobie na postój pod Radiostacją. O dziwo zastaliśmy już zamknięty teren, rozgościliśmy się więc na sąsiedniej łące i daliśmy się ponieść dzikości w długim naświetlaniu...
| Żółte, jak jasny gwint! |
Frugo i czekoladę później, gdy stwierdziliśmy ze zdziwieniem, że z zimna to nawet komary się dziś nie pojawiły, sami postanowiliśmy uciec zimnu. Odprowadziliśmy naszych towarzyszy, odebrałem przy okazji spinkę do łańcucha marki SRAM (czyt. "srem") i bezpieczniejsi o ten drobiazg wróciliśmy znów okrężną drogą do domów. Za trzy minuty jutro, 80 kilometrów na liczniku i nawet nie wiem kiedy się tyle nazbierało, ale na pewno czuję się usatysfakcjonowany, że po takiej długiej dość przerwie i mimo kiepskiej pogody, udało się przejechać bez problemów. No może poza bolącą du*ą przez to potworne siodełko scotta...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)