sobota, 23 lipca 2011

Mordercza sobota

Próba podsumowania Święta Młodzieży 2011? Chyba nie podołam, a poniższy filmik i tak nie odda nawet tego jednego wtorku, o którym jest. Mimo to wielkie słowa uznania i podzięki dla Grupy Filmowej! Dla mnie ten tydzień był zupełnym wyrwaniem się z kontekstu rzeczywistości, która okazała się ostatnio nazbyt smutna i mroczna. Dostałem pokój "na końcu świata", wszak lubię Piratów z Karaibów, a sam pokój okazał się być nawet dalej, niż za granicą horyzontu. I trafiło mi się dzielić pokój z najlepszą częścią ekipy z poprzedniego roku. Resztę jednak może oddać jedynie przeżycie tego na własnej skórze. Dla mnie nader owocny czas, pełen przede wszystkim modlitwy, konferencji i zupełnej zmiany postrzegania niektórych spraw, nabrania dystansu i odświeżenia sobie postrzegania świata. Serdecznej przyjaźni, mnóstwa uścisków i przytulania, miłych słów, komplementów, budującej nadziei, niewiarygodnych odkryć, znajomości i zaskakujących "zbiegów okoliczności" udowadniających, jak mały jest ten świat, czas gitary i wokalu od delikatnych ballad, poezji, aż po wielkie "darcie mordy", które wszystkim zawsze wychodziło najlepiej, czas za krótkich nocy i brutalnych poranków, deszczowych piosenek, spacerów, wschodów słońca, naiwnych pocałunków...

Teraz jest jednak sobota, trzeba było pożegnać słońce, które po niemal tygodniu deszczu przyszło nas pożegnać. "Jedź prosto, obudź nawigację za Pyskowicami" - tak, wracaliśmy, a ja znów dorabiałem jako nawigacja humanoidalna. Dotarliśmy bezpiecznie i do celu przysmażani delikatnym słońcem, a przede mną powoli rysowała się wizja zmienienia wygodnego fotela pasażera na siodełko.
Gdy uzupełniłem już tygodniowe braki kalorii, przebrałem się jak nigdy i wsiadłem na rower, by podjechać po Janka. Kierunek i cel, to kościół zwany "malowanym światłem", a o którym już niegdyś pisałem przy okazji kulturalnych spotkań z zaprzyjaźnionym Teatrem "A". Tym razem jednak cel tej wizyty był z grubsza zaskakujący, jak nasz dzisiejszy ubiór. Ciąg dalszy niech więc dopowiedzą już zdjęcia, bo sam, przypominając wtedy nieco zombie, mniej już pamiętam, niż zapamiętał obiektyw.








O obecności rowerzystów pod kościołem chyba mało kto może sobie pomyśleć, zwłaszcza na ślubie. Oni jednak chcieli, więc nie zawiedliśmy, choć dla mnie było to naprawdę wielkie wyrzeczenie. Ania i Kubush "zalegalizowali" swój związek, ale chyba każdy przyzna, że taka chwila to żadna formalność. Oboje pracowali na tą chwilę razem i z całego serca im życzę, by ta chwila, to nie był już wierzchołek metaforycznej góry miłości, ale by z tego miejsca spostrzegli dopiero prawdziwy, o wiele większy szczyt i by razem dalej szli. Szczerze im zazdroszczę i życzę jak najlepiej! Eskorta rowerzystów przejęła prowadzenie weselnego orszaku, odprowadziliśmy "młodych" symboliczny kawałek w ich nowej drodze i pomachaliśmy. Teraz jest czas dla nich, a ja wracam w garniturze, na rowerze, w doborowym towarzystwie niezawodnych ludzi odespać kończący się tydzień...

2 komentarze :

  1. tak to był wspaniały tydzień na Górce...
    a w głowie wciąż brzmi: raz, dwa, trzy, pięć...
    dzięki wielkie jeszcze raz! Pozdrawiam bardzo serdecznie! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. raz, dwa, trzy, pięć... i później niczego nie da się doliczyć ;)
    ja również dziękuję!

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)