niedziela, 13 czerwca 2010

Awaria

Dziś tak wiele się działo w tak krótką wyprawę, że aż strach. Po zmówieniu się z Januszem, postanowiliśmy nawiedzić wpierw szyb Maciej celem uzupełnienia wody w bidonach. Później przejechaliśmy lasem w kierunku Szałszy i dalej do Ziemięcic kawałkiem idealnej drogi bez najmniejszej (jeszcze) wady w asfalcie. I dotarliśmy do celu, czyli Przezchlebia, gdzie miał się dziś odbyć rajd rowerowy. Niestety, jak się okazało, to co dla nich było rajdem, my nazwalibyśmy rodzinną wycieczką w peletonie. Zrezygnowani i zniesmaczeni pojechaliśmy dalej, w kierunku Czechowic, które dla rowerzystów i nie tylko, słyną z świetnej hałdy, pełnej ciekawych tras w górę i wręcz przeciwnie - ostro w dół. Wszyscy wiemy, że lepsze to drugie, ale bez pierwszego niestety się nie dało za bardzo.

Ta spadająca biała kropka w czarnym kasku, to chyba ja.

A tu już nieszczęsne "w górę"

Dlaczego aż tak bardzo nie lubię jazdy w górę? Sama jazda ma swoje uroki, zwłaszcza, gdy traci się przyczepność, co najczęściej kończy się pedałowaniem w miejscu i wzbudzaniem tabunów kurzu. Niestety mnie spotkało coś gorszego niż zatrzymanie się w miejscu, o czym dalej na zdjęciach:

Jestem na górze, ale coś TU jest nie tak...

Aż płakać się chce...

To zdjęcie chyba wyjaśnia wszystko. "Mała" awaria.

Można oszaleć. Znów coś się zepsuło, rower ma mnie już chyba dość.

Wśród pomieszania łez u szyderczego śmiechu ruszyliśmy powoli dalej, niestety w drogę powrotną, mimo, że tyle ciekawych zjazdów jeszcze uśmiechało się do nas po drodze. Niestety, nie tym razem, trzeba było przeboleć i martwić się o wytrzymałość mocno nadwyrężonych części. Pomyśleć, że martwiłem się o łańcuch, gdy wspinałem się pod tamto wzniesienie a pękło coś zupełnie innego.

Jedziemy dalej, jest ok.

Ponieważ dalsza droga wykluczała już wszelkie mniejsze i większe szaleństwa, zatrzymywaliśmy się co chwila by robić zdjęcia, zwłaszcza że w ferworze wydarzeń chwilę temu minionych głowy wręcz pękały od pomysłów, a aparat był chętny do współpracy jak nigdy. Każdy kwiatek mógł się teraz stać powodem do krótkiego postoju, a pochylone, strudzone życiem znaki już całkiem przykuwały moją uwagę, a w okolicy ich nie brakowało. Śmiech przez łzy.


Maltretuję kwiatek rumianku: kocha, nie kocha, kocha... NIE kocha.

No co mi tam, w koło tylko pole, a mnie krzyczeć się chce...

Strudzony znak, strudzony pielgrzym.

Te znaki mają jakiś urok. Beze mnie.

Na zdjęciach sielanka. Wszystko kłuje, lata pełno komarów i pszczół.

No to gdzie teraz? Po horyzont?

Niezadowolone z przedwczesnego powrotu ja.

Ostatecznie, żeby rozwiać wątpliwości, wróciłem do domu cało, psychicznie raczej nie zdrowo, ale na dwóch kołach. Nic nie odpadło, ale to pewnie tylko kwestia czasu, więc lepiej jutro będzie się zabrać za naprawę/wymianę...

2 komentarze :

  1. Zatem nie jestem sam z moimi problemami z rowerem. Mamy nawet analogiczne części uciśnione ciężarem usterek i godnych naprawy wad.

    A ja się głupi uczę, zamiast korzystać z uroków weekendu. Szkoda słów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak to jest jak mi się spust w aparacie zatnie, setki fotek nagle powstają, z najróżniejszymi minami.

    Nie martw się Daniel nie tylko ty masz problemy z rowerem :P Od jakiegoś czasu jest taki dziwny okres że wszystko wszędzie się psuje i hałasuje.

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)