sobota, 5 czerwca 2010

Czerwony wóz serwisowy

Aż tak pięknej pogody moje oczka dawno nie widziały. Piękno pięknem, ale co z tego, gdy do południa musiałem siedzieć w domu i sprzątać. Na szczęście udało się wyrobić z wszystkim do obiadu i już po wyruszyłem na szlak. Jak zawsze bez celu końcowego.
Skręciłem w lewo i chwilę później byłem na końcu Leśnej, przejechałem przez las i obrałem kurs na Czechowice. Dojechałem bez najmniejszego zmęczenia, zatrzymałem się na wiadukcie, rozejrzałem ze złudną nadzieją na jakiś pociąg z Kotlarni, ale wszechobecna cisza powiedziała mi żebym jechał dalej. No ok, jedziemy dalej, może teraz Rzeczyce? Nawet dziurawe kilometry asfaltu w Pyskowicach nie zepsuły jazdy i szybko dotarłem do celu.

Taniej postawić znak, niż wyremontować most
I tu powstał pierwszy z moich zgubnych zamiarów: dotrzeć do granicy województwa i sprawdzić prawdziwość opowiadań Daniela o idealnie pięknym asfalcie za tym magicznym słupkiem.
Wygrzebałem z pamięci mgliste wyobrażenie gdzie powinienem jechać i pojechałem. Okazało się, że trasa wcale nie była aż tak mgliście pamiętana, ale rysowała się dość ostrymi barwami. Przejechałem obok Małego Dzierżna, wjechałem na drogę kategorii DK i cała naprzód. Przejechałem przez Bycinę, minąłem upstrzone delikatną falą i białymi żaglówkami Pławniowice, Łany i... i magiczna tablica! Trzeba stwierdzić, że jakość nawierzchni mniej więcej taka sama, a nawet u nas nieco lepsza. Ale tabliczka "Gmina Ujazd wita. Lädt Ein" bezcenna!

Województwo Opolskie, Powiat Strzelecki, Gmina Ujazd
W ferworze emocji i zachęcony lekko nachyloną drogą postanowiłem jechać dalej, czyli podjąłem drugą zgubną tego dnia decyzję. O ile z pierwszej dało się jeszcze wycofać, tak z tej już nie. Zdecydowana większość kilometrów leżała już za mną, a ja przedsięwziąłem misję zdobycia szczytu Góry świętej Anny. Oczywiście o ile wiedziałem gdzie jest Ujazd, o tyle nie wiedziałem już zbytnio "co dalej", postanowiłem więc zaufać znakom drogowym i mojej intuicji. Szybko i brutalnie zostałem jednak obudzony z pięknego snu i dostrzegłem szarą rzeczywistość, że jadę w złym kierunku, albo przynajmniej niepotrzebnie zasugerowałem się znajomą nazwą Sławięcice. Zatrzymałem się nad kanałem Gliwickim, popatrzyłem na oddaloną śluzę, i zawróciłem, teraz już we właściwym kierunku.

Śluza Sławięcice - dwukomorowa bliźniacza
Różnica poziomów: 6,25 m
Długość: 71,40 m
Szerokość: 12,00 m
Ilość zużywanej wody na śluzowanie: 5800,00 m³
O takich drogach i poboczach opowiadał Daniel
Piękne, wydzielone szerokie pobocze tylko zachęcało by jechać. Szybko też okazało się, że wiem już gdzie jestem, bo nazwa Zalesie Śląskie co najmniej do mnie przemawiała, a Leśnica już zupełnie mi się uśmiechała wręcz z tablicy. Znajomy znak "Góra św. Anny" w prawo i zaczyna się podjazd. Zsiadłem pierwszy raz z roweru, kilka głębokich wdechów, łyk wody z bidonu i w drogę. Trzeba przyznać, że miałem w tej chwili dość na samą myśl o podjeździe, ale pozytywna myśl, że podjazd z Leśnicy jest o połowę krótszy niż ze Zdzieszowic dodawała mi potrzebnych w tej chwili sił. Dojechałem, dojechałem, dojechałem... Lekkomyślny sukces tego dnia. Godzina 18:30, za mną bagaż 65 km, z których przynajmniej siedem niepotrzebnych. Dojechałem w niecałe 3 godziny mając jedynie rower, telefon, kask i okulary, oraz klucze i zapasową dętkę - stałe wyposażenie roweru. Nie zabrałem nawet dokumentów, czy pieniędzy. Na Górze spędziłem niecałą godzinę, zamieniłem kilka słów ze znajomymi ojcami, porozmawiałem z Szefem w cudownej kaplicy w Domu Pielgrzyma i oczywiście rozmowa ze znajomymi. To wielkie podziękowania dla Agaty za kanapki.

Na Górę wchodzi się po to, by z niej zejść. Nie można zostawać na szczycie.
Na tym polega piękno i magia tych miejsc.
Ostatnie spojrzenie z Góry na Zakłady Koksownicze "Zdzieszowice". 

Kiedy euforia opadła, widmo drogi powrotnej zaczęło mnie przytłaczać. Telefon do Janusza, wyjaśnienie co, gdzie jak i dlaczego. Zjazd był zdecydowanie najprzyjemniejszą częścią wyprawy, a co dobre, kończy się jak zawsze bardzo szybko, ze średnią prędkością 56 km/h wręcz. Pomyśleć, że na Górę wdrapywałem się o 30 km/h wolniej. Przejechałem przez znajomą Leśnicę i skręciłem gdzieś tak skutecznie, że zjechałem z planowanej trasy. Nadrobiłem sobie tym samym dobrych ponad 10 km, co wcale mnie nie cieszyło, a przejazd przez Zimną Wódkę i Stary Ujazd nie będą przeze mnie mile wspominane. Na szczęście zgodnie z najoczywistszą logiką za Starym Ujazdem był ten właściwy Ujazd.
Dalsza droga była już właściwie bitwą w myślach, które tym razem wyjątkowo przegrywały z organizmem. Chłód, coraz późniejsza godzina i znikające powoli za horyzontem słońce nie napawały optymizmem, a świadomość, jak daleko jeszcze do domu wręcz dobijały. W dodatku ostatni większy, acz niewystarczający posiłek ponad 6 godzin temu.. Wytrzymałość była, bo nogi ani chwili nie zawodziły, ale paliwa zaczęło brakować. A jako szczupła osoba mogę pomarudzić, że nie mam żadnych naturalnych zapasów tłuszczyku. Co jakiś czas sięgałem po telefon i kontaktowałem się z Januszem meldując jak jest. Przejechałem przez Niewiesze i zdrowy rozsądek uargumentowany zdechłą baterią w przedniej lampie i wizją ciemności absolutnej w drodze od Pławniowic, powiedział dość. Zadzwoniłem po "wóz serwisowy" w postaci niezawodnego przyjaciela Janusza, który telefonicznie towarzyszył mi już od zjazdu z Górki. Wstępnie umówiliśmy się na Pyskowice, tymczasem ja pedałowałem dalej mijając Bycinę. Kolejny telefon sprecyzował już miejsce spotkania na Pyskowicki rynek. Dojechałem bez większych przeszkód i po chwili czekania zobaczyłem zbawienie na czterech kołach. Wpakowaliśmy rower ze zdemontowanymi kołami i bezpiecznie pojechaliśmy do domu ciepłym samochodem. Janusz jak zawsze zadbał o wszystko częstując czekoladą i wodą, których tak bardzo było mi trzeba - cukier to oczywiście najlepszy sposób na szybką regenerację organizmu, a woda uzupełniła braki w mikroelementy. Janusz, jesteś wielki! Masz obiecane ozłocenie na blogu ;)

Podsumowując:
  • po pierwsze zawsze mieć naładowany telefon (na szczęście miałem)
  • zawsze mieć dokumenty i nieco mamony, na wszelki wypadek (mój pierwszy gwóźdź do trumny)
  • do standardowego wyposażenia dołączyć coś jadalnego i kalorycznego (drugi gwóźdź)
  • sprawdzić oświetlenie, albo wozić zapas baterii (trzeci gwóźdź) 
  • zawsze, mimo najlepszych prognoz pogody, zabierać plecak z kurtką przeciwdeszczową (zwykle biorę, ale nie dziś)
  • zawsze mieć plan "B", a nawet więcej, "C", "D" i tak dalej...
Na szczęście gwoździ zabrakło na zbicie trumny i pewnie dzięki temu jeszcze żyję. Jutro zapowiada się znów urocza pogoda, czy wyjdę gdzieś pojeździć? Jeśli tak, to zdecydowanie nie dalej, niż do Gliwic.

2 komentarze :

  1. Ehhh te godziny napięcia, pierwszy telefon i już po głosie słyszałem przemawiające przez ciebie kilometry. kolejny telefon i już miałem cie na Zumi i wklepywałem do GPSa namiary, kolejny telefon słyszę ostatki sił. No i w końcu telefon powodujący natychmiastowe spakowanie czegoś szybko energetycznego i nawadniającego, po czym GPS do auta i jazda. Rozmowy na bieżąco przez zestaw słuchawkowy podczas jazdy i rura na miejsce spotkania. Kolejna przygoda warta wspomnień :D

    OdpowiedzUsuń
  2. No i widzisz, udało Ci się. Wcale nie było tak strasznie. Patrząc na przebieg trasy na pewno stuknąłeś setkę, a prawdziwa jazda zawsze najlepsza jest dopiero po "setce". Szkoda, że zabrakło Ci witalności na odcinek z Pyskowic do domu, ale zapewne przerobisz (może przerobimy) tę trasę jeszcze nie raz.

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)