środa, 9 marca 2011

Odpocząć

Dziś jeszcze dobrze nie doprowadziłem się do stanu używalności, a już cała paleta uczuć przetoczyła się przeze mnie jak huragan. Od pięknych planów na popołudnie po skrajnie wkurzające zmienianie mi planów z minuty na minutę. Koniec końców na szczęście udało się wyrwać na rower w dodatku z Januszem, którego godzinę wcześniej niechcący obudziłem i nawet nie postanowił mnie zamordować gdy tylko podjadę pod jego domostwo.
Kierunek centrum, bo do załatwienia jedna sprawa, której ostatecznie i tak nie udało się załatwić. Nie martwiąc się tym jednak zbytnio powzięliśmy ekspedycję dalej przez centrum w stronę Makoszów. Po drodze odwiedziliśmy pana Pstrowskiego, wokół którego plac niedawno był solidnie przebudowany. Oczywiście budowlańcy postarali się o pracę na kolejny sezon, bo po zimowych mrozach wielka konstrukcja fontanny siadła, płyty wywaliło w górę, a na chodniku przy odrobinie fantazji można serfować na desce, gdyby tylko jeszcze chodnikowe fale zechciały się poruszać. 
Uznając jedynie wertepy na polnych i leśnych ścieżkach pojechaliśmy przez zatłoczone centrum do lasu, gdzie spotkaliśmy zakręconego wiewióra, któremu wyraźnie spodobało się ciepło i postanowił przerwać swoją drzemkę na poszukiwanie czegoś jadalnego, co zapewne jesienią zakopał pod drzewem. Zaraz, zaraz, które to było drzewo? Wiewiór znikł na jednym z nich, a my ruszyliśmy dalej, w stronę dźwięku ruszającej lokomotywy, którą okazał się zestaw "Bolek i Lolek", czyli dwie Edyty ET41 zaprzęgnięte do ciągnięcia składu węglarek Cargo w liczbie około czterdziestu sztuk.
Edytka w południowym słoneczku.
Gdy cała ta masa ton na szynach ze stali przetoczyła się z naszej lewicy na prawicę i jęła się oddalać my przekroczyliśmy żelazny szlak i wróciliśmy do kręcenia korbą ciesząc się jedynymi i słusznymi wertepami, które w końcu były na swoim miejscu i w swoim naturalnym środowisku. Postanowiłem pokazać też towarzyszowi sośnicą wieżę ciśnień, którą skrywa las, a o której pisałem już kiedyś tutaj. Okazało się, że mimo braku liści skrywa wręcz bardzo dobrze, bo nie od razu udało się przypomnieć która ścieżka tam prowadzi. Na szczęście trafiliśmy i już chwilę później aparat w rękach Janusza wróżył kolejne tuziny zdjęć. Wycofałem się w bezpieczne miejsce, jednak obiektywu nie uniknąłem, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że dobry żołnierz to raczej ze mnie nie będzie.

Ja tu patrzę, a tu obiektyw.

Kolejny przystanek zanotowaliśmy paręset metrów dalej, na pobliskiej makoszowskiej hałdzie, która była właściwie naszym dzisiejszym celem. Tu chwilę uczyliśmy się survivalowego rozpalania ogniska przy pomocy krzesiwa i matki natury w postaci kory brzozy, która faktycznie okazała się palić znakomicie. Krótki eksperyment zakończył prysznic wodą z bidonu, by mieć pewność, że gdy odwiedzimy to miejsce kolejnym razem będzie w niespopielonym stanie, niezależnie od dzisiaj przypadającego Popielca.
Stacyjka dawnego PKP, dziś bez nazwy i perspektyw.
Po krótkich konsultacjach z zegarkiem uznaliśmy, że pora wracać, z naciskiem na powoli. Trasę poprowadziłem przez Sośnicę, której Janusz jeszcze mało zwiedził, a ja już całkiem sporo, włócząc się nie raz samotnie tymi uliczkami. Później nietypowo przez os. Waryńskiego i już typowo os. Kopernika, by na kładce wzbudzić lekki popłoch wśród przechodniów, bo kto to przecież widział, żeby we wciąż kalendarzową zimę jeździć na rowerze. Później już tylko szybszy odcinek i już meldowaliśmy się tym razem pod bramą mojego domostwa. Tak zakończyła się rowerowa część mojego dnia, a powoli rozpoczynała się gitarowa, o której już wiedziałem tylko ja z moim zaproszonym gościem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)