czwartek, 31 marca 2011

Na kraniec świata

Po wczorajszych nie przygodach wypadałoby w końcu pokręcić nieco kilometrów bezstresowo. Postanowiłem więc, że zapytam, czy Janusz po wczorajszym jest chętny na wypad. Okazało się, że tak, jednak za nieco dłuższą chwilę. Świetnie się złożyło, bo przynajmniej mogłem iść do garażu i zobaczyć, czy wczorajsze łatanie dętki jeszcze do dziś daje radę. Okazało się, że niestety nie, więc zmuszony byłem do wymiany dętki na zapasową. Tak przy okazji też wyregulowałem sobie hamulce, które ostatnio natrętnie piszczały i wydawały inne dziwne i niepokojące dźwięki. Po dłuższych bojach zamocowałem też niekompatybilne z moją kierownicą lusterko. Po użyciu papieru ściernego, noża i zapalniczki... ostatecznie mocowanie rozpadło się. Wywaliłem więc niepotrzebny mechanizm, natomiast resztę zamocowałem za pomocą, tak, izolacyjnej taśmy klejącej. Patent sprawdzony i nadspodziewanie skuteczny, a w dodatku nawet kawałka taśmy nie widać na zewnątrz. 
Uradowany kompletem innowacji ruszyłem pod domostwo Janusza, który już się powoli gramolił. Ustaliliśmy więc, że trasa koniecznie musi być dziś spokojniejsza. Cel? Wczorajsza, niespełniona z braku czasu droga techniczna wzdłuż gliwickiego odcinka A4, która jest udostępniona dla rowerzystów. Pojechaliśmy więc przez Żerniki, tym razem jednak notując postój pod bardzo wiosenną radiostacją, pełną rozkwitających krokusów i darmowego, niedziałającego najlepiej wii-fii. 

Z nową, rowerową ślicznością.
Janusz się rozruszał tą rozgrzewką, więc teraz już śmielej kręciliśmy prawie prosto w stronę celu. Prawdziwie hadcorowy odcinek przez centrum pokonaliśmy nadspodziewanie szybko, choć niekoniecznie bezpiecznie, co niestety zawdzięczamy ignorancji ze strony kierowców nieco większych pojazdów. Później już o wiele spokojniej zielonym szlakiem rowerowym przez os. Sikornika. Prawdziwą katorgą okazał się jednak dojazd już do samej drogi technicznej przez polną drogę oznaczoną jako ścieżka rowerowa. Szutrowo-dziurawa nawierzchnia nie była bynajmniej największym problemem. Wiało niemiłosiernie, że trzeba było w połowie odnotować pauzę na złapanie oddechu i kilka łyków z bidonu. Ale gdy w końcu dotarliśmy do asfaltu, było cudownie, choć wciąż wiatr starał się przeszkadzać.

Chwila zadumy nad całym tym czteropasmowym chaosem pod nami.
Droga była bardzo miła, bo niemal idealnie równa, a trzy pętle przy wiaduktach nad autostradą stanowiły znakomitą atrakcję, zwłaszcza przy większej prędkości i przechyle roweru. Na końcu trasy czekał na nas ogromny sklep rowerowy, którego ostatecznie wcale nie musieliśmy szukać, bo wręcz trudno go byłoby przeoczyć. Niestety obsługa była dość zajęta, więc zadanie im miliona pytań o bogate wyposażenie na sklepie odpadało. Sklep iście na krańcu świata, na który nawet sam kapitan Barbossa nie miałby ochoty się wybierać. Nacieszyliśmy więc oczy i powzięliśmy kierunek powrotny, jednak już ulicą Daszyńskiego. Po drodze jednak szybko zdarzyły się trzy okazje do zatrzymania i co najmniej fotografowania.

Kolejna wieża do mojej "kolekcji". Gliwice, Ostropa.

Niestety niewiele wiem o jej historii. Doczytałem się jedynie, że wzniesiono ją celem dostarczania wody dla tutejszego osiedla i najprawdopodobniej urządzeń pobliskiego szybu kopalnianego. Konstrukcja sześcioboczna, bardzo surowa i prosta. Jedyną ozdobą są okna przypominające klatkę schodową, oraz wydobyte z klinkierowej elewacji betonowe elementy konstrukcji nośnej, które niestety nie wyglądają już zbyt dobrze. Ciekawostką jest natomiast zbiornik wewnątrz, który wykonano w całości z betonu, nie stali jak to miało miejsce w pozostałych wieżach w okolicy.

Drewniany kościółek w Ostropie.
Następny przystanek był szybciej, niż pomyśleliśmy. Ostro po hamulcach, nawrót w prawo, bo oto stał zapamiętany prze mnie z blogu Rycha kościółek. Kościół jest położony ok. 6 km na zachód od centrum Gliwic. Posiada drewnianą nawę główną konstrukcji zrębowej na ceglanej podmurówce oraz wieżę i kruchtę konstrukcji słupowej. Dobudowane murowane, późnogotyckie prezbiterium i zakrystię. Polichromia i wystrój wnętrza barokowe. Więcej ciekawostek i nieco dat na cioci wikipedii.
Kolejny kościół, zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej.
Gdy już uwieczniliśmy tutejszą architekturę hydrotechniczną i sakralną, ruszyliśmy z kopyta przed siebie. Znów gdyby nie kierowcy blaszaków, jechałoby się o wiele lepiej i zdecydowanie szybciej. I tak jechaliśmy stale ponad 40 km/h i nim się obejrzeliśmy, już byliśmy na Nowym Świecie w centrum Gliwic. Na życzę nie Janusza odbiliśmy do zaprzyjaźnionego już sklepu, gdzie za ladą ostatnio pracuje Kira. Z okazji odwiedzin Janusz nabył koszyk na bidon z wyprorokowanymi kilka godzin wcześniej przeze mnie zielonymi elementami, które są już jednym z nielicznych kolorów, których brakowało na rowerze Janusza, podobnie jak i marka. 
Po krótkiej rozmowie z zapracowaną Kirą skierowaliśmy się jeszcze na chwilę na pl. Krakowski, gdzie wypiliśmy po Tymbarku. Niebo jednak wyglądało coraz groźniej, więc co rusz popędziliśmy w stronę domostw. Znów życie uprzykrzały sygnalizacje świetlne i kierowcy, którym zapominało się wrzucić kierunkowskazu, czy wyższego biegu, czy też kto wie czego jeszcze. W końcu jednak wkurzony całym tym zamieszaniem godzin szczytu skręciłem w park, a za mną i Janusz. Parkiem i bocznymi ulicami już na spokojnie przejechaliśmy na os. Kopernika, a stamtąd do mnie do domu. Gdy tylko rozsiedliśmy się, żeby oglądnąć zdjęcia z wyprawy na kompie i przy okazji skopiowania sobie ich, z nieba lunął pierwszy i nie ostatni dziś deszcz. Oby tylko jutro nie padało, bo wybieramy się na Gliwicką Masę Krytyczną - zapraszam.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)