Dziś zaczęło się właściwie od samego rana dość sympatycznie. Słońce zachęcało do wyjścia gdziekolwiek i napełnienia płuc mieszanką smogowo-wiosennego powietrza, o którym niestety na ukochanym Śląsku nie można powiedzieć czyste i świeże. Bynajmniej jednak warto było się ruszyć w towarzystwie Janka, a pretekst uzupełnienia zasobów tuszy w drukarce był wystarczający na przedpołudnie.
Po południu natomiast już z niecierpliwością zerkałem na zegarek i telefon, bo po kilku smsach ekipa na Gliwicką Masę Krytyczną była już pięknie ustalona i umówiona. Jak mało kiedy więc punktualnie zebrałem cały swój odchudzony na cieplejszą porę ekwipunek i ruszyłem w stronę Janka, gdzie chwilę później dobił jeszcze Daniel i już we trzech śmigaliśmy żwawo do Kubusha i Ani. Tym razem więc odliczyliśmy więc do pięciu i ruszyliśmy na podbój Gliwickich asfaltowych placków żółtego sera z dziurami. Nadwyżkę czasu rozładowaliśmy zmieniając nieco kurs i tym sposobem przejechaliśmy jakimś cudem w gąszczu jednokierunkowych ulic i zakazów przez centrum i starą część miasta.
Według wcześniejszych słuchów, które sączyły się gdzieś w kuluarach, dziś mieliśmy mieć towarzystwo mundurowych i faktycznie, pierwsze co zapowiedział o. Dyrektor Masy dotyczyło właśnie szczególnych zaleceń co do jazdy za radiowozem. Grzecznie więc ruszyliśmy w parach i już sygnalizację świetlną dalej mieliśmy dwa peletony, co dość prędko się nie zmieniło. Na szczęście podobnie jak już jakiś czas temu, gdy pomagać nam miała Straż Miejska, tak i dziś panowie szybko "zmądrzeli" i z pomocą wozu wspomnianej Straży Miejskiej zamknęli peleton z obu stron, a posiłki, które się zjawiły, zaczęły obstawiać skrzyżowania. W sumie zupełnie jak w Zabrzu, gdzie na szczęście formalności było mniej, a przez to możemy spokojnie i bezpiecznie przejechać przez miasto. Bardzo się ucieszyłem, że wyglądało to właśnie tak i mam wielką nadzieję, że kolejne przejazdy będą już równie dobrze zabezpieczone.
Przejechaliśmy pełną trasę i gdy tylko dotarliśmy na pl. Krakowski, szybko sięgnąłem po bluzę, którą miałem w plecaku, bo jednak zimno zaczęło dawać o sobie znać. Podziękowaliśmy sobie wzajem i z racji zimna szybko zebrałem swoich i głośniej zapowiedziałem, że jedziemy do Zabrza, po czym ruszyłem. Gdy się odwróciłem lekko się zdziwiłem, bo dość solidna grupka postanowiła się dołączyć, śmiało więc wybrałem najprostszą trasę i standardowe tempo. Niestety przed wiaduktem na Zabrskiej towarzysz złapał gumę i musiał się ratować wsparciem wozu serwisowego, który przyjechał dosłownie w dwie minuty z zaprzyjaźnioną ekipą z Bytomia. Zabrali nowego pasażera i jego rower, a my w osłabionym składzie o niego i MacArona, który śpieszył się i pognał od razu dalej, ruszyliśmy. Mimo, że temperatura spadała, jechało się bardzo przyjemnie i nim się obejrzałem, byliśmy już pod domem Kubusha, gdzie odbył się kameralny after, czyli temat na co najmniej kolejną notkę, jednak tego wam już oszczędzę...
Zdjęcie dzięki uprzejmości Janka :) |
tak...
OdpowiedzUsuńafterek był... krótki i lepiej go nie wspominać :-)
pozdrawiam