sobota, 12 marca 2011

Złoto dolomitu

 Tak pięknego dnia nie sposób zmarnować. Gdy tylko uporałem się ze wszystkimi obowiązkami wykonałem telefon i już chwilę później pod mój dom podjeżdżał Janek. Tym razem na celownik wzięliśmy sobie Dolomity, bo w końcu to nie za daleko, a w tym roku jeszcze nas tam nie było. Ruszyliśmy i szybko się okazało, że po wczoraj nogi coś niezbyt są chętne do współpracy i większego wysiłku, ale nie miały wyboru, bo to najwyższa pora przyzwyczajać się do wyjazdu codziennie, a nie kilkudniowych przerw między kolejnym rowerowaniem. Poza tym nie wiadomo jak długo zaszczyci nas swoją obecnością piękna pani pogoda.
Na narciarskim stoku, niepasujący element.
Po wymęczeniu podjazdu na Helenkę było już w miarę znośnie, bo lekko pofalowany teren sprzyjał utrzymywaniu rozsądnego AVS. Podjeżdżając już pod sam stok okazało się, że wciąż jest biały, a i zwolenników białego szaleństwa na jednej lub dwóch deskach nie brakuje. Sam szczerze powiedziawszy chętnie bym do nich dołączył, gdybym tylko miał odpowiednie zaplecze finansowe. Pozostało jedynie popatrzeć i pojechać dalej, tym razem w dół, w kierunku podnóża stoku, gdzie już czaiło się na nas wspaniałe błoto, które bez wahania rzuciło się na nas i nasze rowery. My jednak uparcie brnęliśmy dalej aż do jednego zjazdu, który dostarczył naprawdę sporo atrakcji. Ogromne kamienie, niewiarygodna masa błota i do tego czapy śniegu i lodu. Na szczęście na samym dnie czekała nagroda. Właściwie to nie na samym dnie, tylko nieco wyżej i jeziorko dalej. W końcu udało się nam zlokalizować ostatni brakujący element układanki, czyli wejście do dawnej kopalni. Niestety, a może stety, potężna krata broniła skrywanych głębiej tajemnic, które mam nadzieję niedługo zostaną udostępnione takim zapaleńcom, jak my.

Na zamarzniętym jeziorku.

Cel naszych poszukiwań, jezioro i górkę dalej.
Powrót nie był już tak kolorowy, zwłaszcza jeśli chodzi o wdrapywanie się spowrotem na poziom stoku. To, po czym dało się zjechać w dół, skutecznie utrudniało nam wspinaczkę. Do tego na szczycie szybko zebraliśmy na rowerach taką ilość błota, że zdecydowanie trzeba było to udokumentować kilkoma fotkami.

Słodko mieć błotko.
Zdjęcie niemal na okładkę czasopisma rowerowego. 
Gdy już nacieszyliśmy się jak małe dzieci ogromem błota wróciła szara, a właściwie rdzawo-żółta rzeczywistość, która skutecznie spowalniała, a odpadając z rozmaitych części roweru tworzyła spektakularne skoki w losowych kierunkach, po czym roztrzaskiwała się na naszych oczach. Jednak na rowerach wciąż mieliśmy tyle złotego dolomitowego błota, że potrzebowaliśmy ładnych kilku kilometrów i sporej prędkości, żeby przynajmniej nie rzucać w siebie na wzajem odłamkami.

Jeszcze tylko chwila zabawy w błotku.
Na koniec sweet focia z kamykiem i bikiem. 
Powrót wśród błotnistej uciechy okazał się minąć bardzo szybko, a wcześniejsze podjazdy, które przeważały, stały się teraz miłymi zjazdami, więc nim się obejrzeliśmy, a już była granica Stolarzowic z Helenką, skąd już tylko ostre pikowanie w dół na Rokietnicę, gdzie odnotowaliśmy strategiczny postój. Trudno było tym razem odmówić tej idei rozsądku, bo faktycznie rowery wymagały przynajmniej lekkiego umycia nim błoto doschnie i będzie można je zbijać z ramy młotkiem i dłutem. Janek z nieukrywaną uciechą chwycił myjkę wysokociśnieniową i sześć minut później jedynym brudem w okolicy były nasze ubrania. Tak domyte rowery z chęcią i uwydatnionym stukotem wszystkich czystych części zawiozły nas do naszych domostw, gdzie teraz czeka smarowanie, smarowanie i jeszcze raz smarowanie.

Janusz w swoim żywiole. 
PS.: To był post nr. 200!

2 komentarze :

  1. Nie ma to jak dolomitowe błotko :) Ten kolor jest jedyny w swoim rodzaju :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojj tak a jak stwardnieje nawet myjka ciśnieniowa rady nie daje :D

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)