Tak pięknego dnia nie sposób zmarnować. Gdy tylko uporałem się ze wszystkimi obowiązkami wykonałem telefon i już chwilę później pod mój dom podjeżdżał Janek. Tym razem na celownik wzięliśmy sobie Dolomity, bo w końcu to nie za daleko, a w tym roku jeszcze nas tam nie było. Ruszyliśmy i szybko się okazało, że po wczoraj nogi coś niezbyt są chętne do współpracy i większego wysiłku, ale nie miały wyboru, bo to najwyższa pora przyzwyczajać się do wyjazdu codziennie, a nie kilkudniowych przerw między kolejnym rowerowaniem. Poza tym nie wiadomo jak długo zaszczyci nas swoją obecnością piękna pani pogoda.
|
Na narciarskim stoku, niepasujący element. |
Po wymęczeniu podjazdu na Helenkę było już w miarę znośnie, bo lekko pofalowany teren sprzyjał utrzymywaniu rozsądnego AVS. Podjeżdżając już pod sam stok okazało się, że wciąż jest biały, a i zwolenników białego szaleństwa na jednej lub dwóch deskach nie brakuje. Sam szczerze powiedziawszy chętnie bym do nich dołączył, gdybym tylko miał odpowiednie zaplecze finansowe. Pozostało jedynie popatrzeć i pojechać dalej, tym razem w dół, w kierunku podnóża stoku, gdzie już czaiło się na nas wspaniałe błoto, które bez wahania rzuciło się na nas i nasze rowery. My jednak uparcie brnęliśmy dalej aż do jednego zjazdu, który dostarczył naprawdę sporo atrakcji. Ogromne kamienie, niewiarygodna masa błota i do tego czapy śniegu i lodu. Na szczęście na samym dnie czekała nagroda. Właściwie to nie na samym dnie, tylko nieco wyżej i jeziorko dalej. W końcu udało się nam zlokalizować ostatni brakujący element układanki, czyli wejście do dawnej kopalni. Niestety, a może stety, potężna krata broniła skrywanych głębiej tajemnic, które mam nadzieję niedługo zostaną udostępnione takim zapaleńcom, jak my.
|
Na zamarzniętym jeziorku. |
|
Cel naszych poszukiwań, jezioro i górkę dalej. |
Powrót nie był już tak kolorowy, zwłaszcza jeśli chodzi o wdrapywanie się spowrotem na poziom stoku. To, po czym dało się zjechać w dół, skutecznie utrudniało nam wspinaczkę. Do tego na szczycie szybko zebraliśmy na rowerach taką ilość błota, że zdecydowanie trzeba było to udokumentować kilkoma fotkami.
|
Słodko mieć błotko. |
|
Zdjęcie niemal na okładkę czasopisma rowerowego. |
Gdy już nacieszyliśmy się jak małe dzieci ogromem błota wróciła szara, a właściwie rdzawo-żółta rzeczywistość, która skutecznie spowalniała, a odpadając z rozmaitych części roweru tworzyła spektakularne skoki w losowych kierunkach, po czym roztrzaskiwała się na naszych oczach. Jednak na rowerach wciąż mieliśmy tyle złotego dolomitowego błota, że potrzebowaliśmy ładnych kilku kilometrów i sporej prędkości, żeby przynajmniej nie rzucać w siebie na wzajem odłamkami.
|
Jeszcze tylko chwila zabawy w błotku. |
|
Na koniec sweet focia z kamykiem i bikiem. |
Powrót wśród błotnistej uciechy okazał się minąć bardzo szybko, a wcześniejsze podjazdy, które przeważały, stały się teraz miłymi zjazdami, więc nim się obejrzeliśmy, a już była granica Stolarzowic z Helenką, skąd już tylko ostre pikowanie w dół na Rokietnicę, gdzie odnotowaliśmy strategiczny postój. Trudno było tym razem odmówić tej idei rozsądku, bo faktycznie rowery wymagały przynajmniej lekkiego umycia nim błoto doschnie i będzie można je zbijać z ramy młotkiem i dłutem. Janek z nieukrywaną uciechą chwycił myjkę wysokociśnieniową i sześć minut później jedynym brudem w okolicy były nasze ubrania. Tak domyte rowery z chęcią i uwydatnionym stukotem wszystkich czystych części zawiozły nas do naszych domostw, gdzie teraz czeka smarowanie, smarowanie i jeszcze raz smarowanie.
|
Janusz w swoim żywiole. |
PS.: To był post nr. 200!
Nie ma to jak dolomitowe błotko :) Ten kolor jest jedyny w swoim rodzaju :P
OdpowiedzUsuńOjj tak a jak stwardnieje nawet myjka ciśnieniowa rady nie daje :D
OdpowiedzUsuń